– Zaraz, zaraz! – tym razem Martin zawołał za wychodzącą. – Pójdę z panią do izby przyjęć. Jeżeli to choroba wywołana riketsjami, chcę osobiście dopilnować, aby próbki pobrano z zachowaniem wszelkiej ostrożności.
Złapał kitel wiszący na haczyku za drzwiami i wybiegł za oddalającą się doktor Zimmerman.
Jack pokręcił głową z niedowierzaniem. Każda kolejna wizyta w tym szpitalu była dziwna. Ostatnio pogonili jego, tym razem sami uciekli.
– Naprawdę wierzy pan, że te choroby mogą być roznoszone umyślnie? – zapytał Richard.
Jack wzruszył ramionami.
– Prawdę powiedziawszy, nie wiem, co myśleć. Jednak takie zachowanie wskazuje, że mają coś do ukrycia, a już na pewno ta dwójka, która wyszła stąd przed chwilą. Proszę mi powiedzieć, czy doktor Cheveau jest człowiekiem bystrym? Zdaje się, że dość nagle i niespodziewanie rozzłościł się na mnie.
– W kontaktach ze mną zawsze był dżentelmenem – oświadczył Richard.
Jack wstał.
– W takim razie to musi być moja wina. Nasze stosunki zapewne nie poprawią się po dzisiejszej wizycie. Takie już jest to życie. W każdym razie mam nadzieję, że z Nancy wszystko będzie w porządku.
– I ja także mam taką nadzieję – odparł Richard.
Jack opuścił laboratorium, zastanawiając się, co robić dalej. Pomyślał o tym, by zajrzeć do izby przyjęć i zobaczyć trzech chorych lub złożyć kolejną wizytę w dziale zaopatrzenia. Wybrał ostatecznie izbę przyjęć. Pomimo że Zimmerman i Cheveau tam właśnie poszli, uważał, że kolejna kłótnia jest mało prawdopodobna, biorąc pod uwagę rozmiary izby i panujące w niej poruszenie.
Gdy tylko wszedł do izby przyjęć, natychmiast zauważył oznaki paniki. Charles Kelley z niepokojem rozprawiał o sytuacji z kilkoma osobami z administracji szpitala. Wejściem prowadzącym z podjazdu dla karetek przebiegł Clint Abelard i zniknął w głównym korytarzu.
Jack podszedł do jednej z pielęgniarek zajętej pracą za kontuarem. Przedstawił się i zapytał, czy powodem zamieszania są trzy chore z personelu szpitalnego.
– Najwyraźniej tak – odpowiedziała pielęgniarka. – Zastanawiają się, jak najlepiej je odizolować.
– Mają diagnozę?
– Słyszałam, że podejrzewają gorączkę Gór Skalistych.
– Dość niebezpieczne – zauważył Jack.
– Bardzo. Jedną z pacjentek jest pielęgniarka.
Kątem oka dostrzegł zbliżającego się Kelleya. Szybko odwrócił głowę w drugą stronę. Kelley podszedł do kontuaru i poprosił pielęgniarkę o telefon.
Jack opuścił zatłoczoną izbę przyjęć. Chciał pójść do działu zaopatrzenia, lecz w końcu rozmyślił się. Spodziewając się kolejnego spotkania z Kelleyem, uznał, że lepiej będzie wrócić do biura. Niczego nie dokonał, przynajmniej jednak opuszczał szpital z własnej woli.
– O rety! Gdzieś ty był? – przywitał go podekscytowany Chet.
– W General – przyznał się Jack. Zaczął porządkować papiery na biurku.
– Musisz być sobą, jak widzę; nie było jednak żadnych szalonych telefonów z góry.
– Byłem grzeczny – odparł Jack. – No, stosunkowo grzeczny. W szpitalu popłoch. Mają kolejną epidemię. Tym razem gorączka Gór Skalistych. Dasz wiarę?
– Nieprawdopodobne! – wykrzyknął Chet.
– Dokładnie tak myślę – zgodził się Jack. Opowiedział Chetowi o wizycie w szpitalu i sugestiach poczynionych w rozmowie z kierownikiem tamtejszego laboratorium, że trzy różne choroby przenoszone przez owady, pojawiające się w odstępie kilku dni nie mogą być naturalnym przypadkiem.
– Założę się, że to go musiało nieźle poruszyć.
– Ach, był oburzony, ale wtedy pojawiły się dalsze trzy ofiary choroby, i zapomniał o mnie.
– Dziwię się, że znowu cię nie wyrzucili. Po co się tak narażasz?
– Ponieważ podejrzewam, że źle się dzieje w państwie duńskim – odpowiedział Jack. – No, ale dość o mnie. Jak poszło z twoim przypadkiem?
Chet zaśmiał się krótko i szyderczo.
– I pomyśleć, że lubiłem zastrzelonych. Ten w każdym razie wywołał burzę. Trzy z pięciu kul trafiły go w plecy.
– To musi przyprawiać departament policji o ból głowy -skonstatował Jack.
– Mnie również. Ach, zapomniałbym. Dzwoniła Colleen. Zaprasza nas obu do siebie do pracy, gdy skończymy tutaj. Dzisiaj. Posłuchaj, potrzebują naszej opinii w sprawie jakiejś reklamówki. Co ty na to?
– Idź – odpowiedział Jack. – Muszę się zająć tymi przypadkami. Jestem tak spóźniony, że aż mnie to przeraża.
– Zapraszają nas obu. Colleen specjalnie to podkreśliła. Właściwie powiedziała, że zależy im na tobie, bo już okazałeś się pomocny. Chodź, może zabawimy się trochę. Chcą nam pokazać fragmenty telewizyjnych reklamówek.
– I uważasz, że to będzie zabawne?
– No dobra – przyznał się Chet. – Mam ukryty powód. Lubię spędzać czas z Colleen. Ale chcą, żebyśmy przyszli obaj. Pomóż mi.
– Niech będzie – zgodził się Jack. – Daję jednak słowo, że nie wiem, do czego będę ci tam potrzebny.
Rozdział 19
Piątek, godzina 21.00, 22 marca 1996 roku
Jack nalegał, aby pracowali nieco dłużej. Chet wyświadczył więc przysługę koledze i przyniósł chińskie jedzenie. Nienawidził przerywać raz rozpoczętej pracy. Przed wpół do dziewiątej zadzwoniła Colleen, ciekawa, gdzie się podziewają. Chet po telefonie nie dał już Jackowi spokoju, marudząc w kółko, że mógłby już wyłączyć mikroskop i odłożyć długopis.
Kolejnym problemem okazał się rower. Po dłuższej dyskusji ustalili, że Chet weźmie taksówkę, a Jack jak zwykle pojedzie rowerem i spotkają się przed firmą Willowa i Heatha.
Dozorca otworzył im drzwi i skinął, żeby weszli. Załapali się na jedyną działającą windę, w której Jack bezzwłocznie wcisnął przycisk z numerem dziesięć.
– Ty tu naprawdę byłeś – zauważył Chet.
– Mówiłem ci – przypomniał Jack.
– Sądziłem, że sobie ze mnie kpisz.
Kiedy drzwi windy otworzyły się, Chet poczuł się równie zaskoczony jak Jack podczas swojej poprzedniej wizyty. W studio panował normalny ruch, jakby działo się to między dziewiątą a siedemnastą, a nie o dwudziestej pierwszej.
Dwóch mężczyzn stało kilka minut, obserwując krzątaninę, lecz nikt nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi.
– Proszone przyjęcie – skomentował Jack.
– Może ktoś zapomniał im powiedzieć, że jest fajrant -odpowiedział Chet.
Jack skierował się w stronę biura Colleen. Światło się paliło, ale nikogo nie zastali. Rozglądając się, rozpoznał przy jednej z desek kreślarskich pogrążoną w pracy Alice. Podszedł do niej, lecz nie zwróciła na niego uwagi.
– Przepraszam – odezwał się. Pracowała z taką koncentracją, że nie miał sumienia jej przerywać. – Halo, halo! – zawołał jednak.
W końcu uniosła lekko głowę, a gdy go poznała, uśmiechnęła się lekko.
– O kurczę, przepraszam – odezwała się, wycierając ręce w ręcznik. – Witam. – Przez chwilę udawała zakłopotaną, po czym poprosiła, żeby poszli za nią. – Chodźcie. Sądzę, że czekają na was w arenie.
– Ho, ho! – odpowiedział Chet. – To nie zabrzmiało dobrze. Czyżby brali nas za chrześcijan?
Alice zaśmiała się.
– Na naszej arenie składa się ofiary z twórców, nie z chrześcijan – wyjaśniła.
Teresa i Colleen ucałowały ich na powitanie. Ledwo zetknęli się policzkami, a pocałunki, choć było je słychać, poszybowały w dal. Była to część rytuału, która wprawiała Jacka w zły nastrój.
Teresa od razu przeszła do sprawy. Kazała gościom usiąść za stołem, a ona i Colleen ułożyły przed nimi plansze z rysunkami przedstawiającymi całą historię. Komentowały rysunki, by nic im nie umknęło.
Zarówno Jack, jak i Chet od razu uznali to za niezłą zabawę. Przypadł im do gustu humor zawarty w opowiadaniu, jak to Oliver Wendell Holmes i Joseph Lister wizytują szpital należący do National Health i sprawdzają, czy personel przestrzega obowiązującego regulaminu mycia rąk. Na zakończenie każdej reklamówki owe znane z historii medycyny postacie informują, jak skrupulatny w przestrzeganiu ich nauk jest szpital National Health w odróżnieniu od innych placówek medycznych.
– No, tak to wygląda – powiedziała Teresa po omówieniu ostatniego z rysunków. – Co o tym myślicie, chłopcy?