– Oczywiście, że się zastanawiałam. Przecież to są pytania, które muszą się pojawić zawsze w sytuacji zagrożenia epidemią.
Jack westchnął.
– Przykro mi, ale moim zdaniem dzieje się coś szczególnie niezwykłego. Obawiam się, że możemy niespodziewanie stanąć w obliczu prawdziwej epidemii. Wybuch chorób wywołanych meningokokami może właśnie czymś takim być. Jeżeli skończy się jak w poprzednich przypadkach, rzecz jasna ulży mi jak każdemu człowiekowi. Ale równocześnie dojdą nowe podejrzenia. Schemat, według którego najpierw pojawiają się liczne przypadki niezwykle agresywnej choroby, a następnie znikają bez śladu, jest naprawdę zastanawiający.
– Ale przecież mamy sezon na meningokoki – przypomniała Laurie. – Nie ma więc w tych zachorowaniach niczego szczególnie niezwykłego.
– Laurie ma rację – włączył się Chet. – Jednak nie bacząc na to, moja troska wynika z tego, że wpędzasz się w prawdziwe kłopoty. Jesteś jak pies z kością. Uspokój się! Nie chcę patrzeć, jak cię wylewają z roboty. Musisz mi przynajmniej obiecać, że nie pójdziesz znowu do General.
– Nie mogę tego przyrzec – stwierdził Jack. – Nie wobec wybuchu nowej choroby. Tym razem nie jest to kwestia robactwa. Teraz chodzi o skażone powietrze, więc to zupełnie zmienia postać rzeczy.
– Chwileczkę – Laurie próbowała go powstrzymać. – A co z ostrzeżeniem, które dostałeś od tych zbirów?
– A to co znowu? Jakich zbirów? – zapytał zaskoczony Chet.
– Kilku członków pewnego czarującego gangu złożyło niedawno Jackowi przyjacielską wizytę – oświadczyła Laurie. – Wyniknęło z niej, że przynajmniej jeden z nowojorskich gangów trudni się wymuszeniami.
– Wyjaśni mi ktoś, o czym mówicie? – odezwał się zdezorientowany Chet.
Laurie opowiedziała mu wszystko, co wiedziała o pobiciu Jacka.
– I ty ciągle myślisz o wchodzeniu do tego szpitala? -zapytał Chet, kiedy usłyszał całą historię.
– Będę ostrożny – obiecał Jack. – Poza tym jeszcze nie zdecydowałem, czy pójdę.
Chet znacząco spojrzał w sufit.
– Wydaje mi się, że wolałbym cię jako podmiejskiego okulistę.
– Dlaczego okulistę? – zapytała tym razem zdziwiona Laurie.
– No dobra, kochani – przerwał rozmowę Jack. Wstał od biurka. – Dość znaczy dość. Mamy sporo pracy do wykonania.
Żadne z nich nie opuściło sali autopsyjnej aż do trzynastej. Chociaż George kwestionował potrzebę przebadania wszystkich przypadków wywołanych meningokokami, cała trójka zgodnie uparła się, i w końcu ustąpił. Badając niektórych samodzielnie, innych wspólnymi siłami, wykonali sekcję pierwszego zmarłego, pielęgniarza z oddziału ortopedycznego, dwóch pielęgniarek, jednego sanitariusza, dwóch osób odwiedzających chorych, w tym dziewięcioletniej dziewczynki, i niezwykle ważnej według Jacka osoby – kobiety z działu zaopatrzenia.
Po tym maratonie przebrali się w cywilne ubrania i spotkali w stołówce na lunchu.
Zadowoleni, że udało im się uniknąć skaleczenia, a także przytłoczeni trochę wynikami badań, początkowo nic nie mówili. Zabrali tylko z automatu wybrane potrawy i usiedli przy jednym stoliku.
– W przeszłości nie miałam do czynienia z wieloma przypadkami meningokoków – przyznała Laurie. – Jednak dzisiejsze bez wątpienia zrobiły na mnie większe wrażenie niż tamte z przeszłości.
– Nie widziałem bardziej dramatycznie wyglądającego przypadku syndromu Waterhouse'a-Friderichsena – wtrącił Chet. – Żadne z nich nie miało najmniejszej szansy. Bakterie przeszły przez nich jak mongolskie hordy. Ilość wewnętrznych wylewów jest niewyobrażalnie wielka. Mówię wam, przestraszyło mnie to na śmierć.
– Po raz pierwszy nie narzekałem, że mam na sobie kombinezon – przytaknął Jack. – Nie byłem w stanie poradzić sobie z nieskończoną liczbą śladów gangreny. Było ich znacznie więcej niż przy dżumie.
– Zaskoczyło mnie niezbyt rozległe zapalenie opon mózgowych – powiedziała Laurie. – Nawet dziecko zostało słabo zaatakowane, a pomyślałabym, że ono właśnie powinno mieć rozległe zapalenie.
– Mnie natomiast zastanawia poważne zapalenie płuc -dodał Jack. – Oczywiście mowa była o infekcji z powietrza, lecz zazwyczaj choroba atakuje górne drogi oddechowe, nie same płuca.
– Skoro dostało się do krwi, natychmiast łatwo mogło się dostać i do płuc – stwierdził Chet. – Jasne, że u wszystkich zmarłych choroba rozprzestrzeniała się gwałtownie przez układ krwionośny.
– Słyszeliście może, czy pojawiły się jakieś nowe przypadki? – zapytał Jack.
Laurie i Chet spojrzeli na siebie, a potem pokręcili przecząco głowami.
Jack odsunął krzesło, wstał i podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Zadzwonił na dół i zadał to samo pytanie dyżurującemu portierowi. Odpowiedź była negatywna. Wrócił do stolika i zajął swoje miejsce.
– Tak, tak – odezwał się z zastanowieniem. – Czy to nie dziwne, że nie ma kolejnych przypadków?
– Powiedziałabym, że to dobre wieści – odpowiedziała Laurie.
– Ja również – dodał Chet.
– Czy któreś z was zna jakiegoś internistę w General? – zapytał Jack.
– Znam – przytaknęła Laurie. – Jedna z moich koleżanek ze studiów tam pracuje.
– To może zadzwonimy do niej i dowiemy się, ilu chorych mają w tej chwili pod opieką – zaproponował Jack.
Laurie wzruszyła ramionami i bez protestów poszła w stronę telefonu, przez który wcześniej rozmawiał Jack.
– Nie podoba mi się wyraz twoich oczu – stwierdził Chet.
– Nic na to nie poradzę. Podobnie jak przy poprzednich wybuchach, zaczynają się pojawiać trochę kłopotliwe fakty. Przed chwilą badaliśmy zwłoki najbardziej zainfekowane meningokokami, jakie widzieliśmy w życiu, i nagle bumm! Żadnych więcej przypadków, kurek został zakręcony. O tym właśnie wcześniej mówiłem.
– Czy nie taka jest charakterystyka choroby? – zauważył Chet, – Wznoszenie się i opadanie.
– Nie przy takim tempie rozwoju choroby – stwierdził stanowczo Jack. Zamilkł na chwilę. – Zaczekaj – odezwał się po chwili. – Właśnie o czymś pomyślałem. Wiemy, kto przy tej serii umarł jako pierwszy, ale nie wiemy, kto był ostatni.
– Nie wiem, ale mamy wszystkie teczki.
Wróciła Laurie.
– Obecnie nie mają żadnych chorych – oznajmiła. – Lecz w szpitalu nie uważają, że najgorsze mają za sobą. Zaczęli masową akcję szczepień i chemioprofilaktykę. Panuje u nich olbrzymie zamieszanie.
Obaj, Jack i Chet, lekko chrząknęli, słysząc wieści z Manhattan General. Zajęci byli przeglądaniem ośmiu teczek i sporządzaniem krótkich notatek na serwetkach.
– Chłopcy, co wy robicie? – zapytała Laurie, widząc kolegów pochłoniętych pracą.
– Staramy się dojść do tego, kto był ostatnią ofiarą – wyjaśnił Jack.
– Na Boga, po co?
– Nie jestem pewien – przyznał Jack.
– Mam – odezwał się Chet. – Imogene Philbertson.
– Naprawdę? Pokaż – poprosił Jack.
Chet odwrócił świadectwo zgonu na stronę, gdzie była wypisana godzina śmierci.
– Nie do wiary – skomentował informację Jack.
– Co znowu? – zapytała Laurie.
– Była jedyną z ofiar, która pracowała w zaopatrzeniu – wyjaśnił.
– I to ma dla ciebie takie znaczenie?
Jack zastanowił się dłuższą chwilę, w końcu pokręcił głową.
– Nie wiem. Muszę przyjrzeć się pozostałym seriom. Jak wiecie, w przypadku pojawienia się każdej z chorób umierał ktoś z zaopatrzenia. Muszę sprawdzić, czy to jest ślad, który przeoczyłem.
– Nie bardzo zdziwiliście się moją informacją na temat braku kolejnych zachorowań.
– Ja owszem – odparł Chet. – A Jack, cóż, widzi w tym tylko potwierdzenie swojej teorii.
– Obawiam się, że przyprawi to również o frustrację naszego hipotetycznego terrorystę – wtrącił Jack. – I zapewne nauczy go czegoś dla nas bardzo niefortunnego.
Laurie i Chet ze zniecierpliwieniem wywrócili oczami, wydając przy tym donośne westchnienia.
– No dajcie już spokój – skarcił ich Jack. – Wysłuchajcie mnie. Tak dla świętego spokoju rozważmy wszelkie za i przeciw. Załóżmy, że mam rację co do istnienia szaleńca, który chce wywołać epidemię. Najpierw sięga po najgroźniejsze, najbardziej egzotyczne choroby, jakie potrafi wymyślić, ale nie wie, że nie rozchodzą się one przez prosty kontakt chorego ze zdrowym. Rozprzestrzeniane są przez owady, które z kolei potrzebują jakiegoś jednego ośrodka zakażania. Po kilku próbach zorientował się, w czym rzecz, i sięgnął po chorobę, która roznosi się drogą kropelkową. Jednak wybrał meningokoki. A problem z nimi jest taki, że również nie rozchodzą się przez zwykły kontakt z zarażonym. Uodporniony na bakterie nosiciel roznosi zarazki tu i tam. Więc teraz nasz szaleniec jest już na pewno wściekły, ale i wie, czego mu potrzeba. Poszuka choroby, która jest roznoszona głównie przez zwykły kontakt człowieka z człowiekiem.