– Lepiej nie. Jak mam zapakować przesyłkę do laboratorium?
– Zrobimy to. – Wezwała sekretarkę i poleciła jej zapakować próbki do pojemnika przeznaczonego specjalnie do przewożenia materiałów groźnych biologicznie i nalepić na niego etykietę.
– Zdaje się, że masz dla mnie coś jeszcze – zauważyła, spoglądając na próbki trzymane przez Jacka w drugiej ręce.
Wyjaśnił, co właśnie otrzymał i co chciał ustalić, a mianowicie, aby laboratorium użyło DNA i zbadało reakcję nukleoprotein z kultur wyhodowanych z próbek pochodzących z czterech śmiertelnych chorób. Był ciekaw, czy dojdzie do reakcji między nimi. Nie powiedział tylko, dlaczego to go tak interesuje.
– Chcę tylko wiedzieć, czy próby będą pozytywne, czy negatywne. Stopień reakcji nie jest ważny.
– Riketsjami i tularemią zajmę się sama. Boję się zlecać takie prace technikom.
– Naprawdę doceniam twoje poświęcenie.
– No cóż, po to tu jesteśmy – odpowiedziała Agnes.
Po wyjściu z laboratorium zszedł na dół na kawę. Od chwili zjawienia się w pracy był tak zagoniony, że nie miał chwili spokoju na zastanowienie. Pijąc kawę małymi łykami, zdał sobie sprawę, że nie przywieziono do nich żadnego z bezdomnych włóczęgów, na których natknął się w parku. Znaczyło to, że albo są w szpitalu, albo nadal leżą w parku.
Zabrał kawę ze sobą do gabinetu. Usiadł za swoim biurkiem. Wiedział, że Chet i Laurie są w sali autopsyjnej, więc może liczyć na trochę ciszy i spokoju.
Zanim jednak nacieszył się samotnością, zadzwonił telefon. To była Teresa.
– Jestem na ciebie wściekła – powiedziała bez żadnych wstępów.
– To cudownie – odparł ze zwykłym u siebie sarkazmem. – Mogę więc powiedzieć, że dzień zaliczam do udanych.
– Jestem naprawdę zła – powiedziała, lecz głos znacząco złagodniał. – Colleen dopiero co skończyła rozmawiać z Chetem. Wspomniał, że znowu cię pobili.
– To tylko jego własna interpretacja zdarzeń. Tymczasem prawda jest taka, że nie zostałem znowu pobity.
– Nie?
– Wyjaśniłem Chetowi, że upadłem w parku w czasie biegania.
– Ale on powiedział Colleen…
– Tereso – uciął krótko Jack. – Nie zostałem pobity. Czy możemy porozmawiać o czymś innym?
– Skoro nie zostałeś napadnięty, dlaczego jesteś taki poirytowany?
– Miałem stresujący poranek.
– Może porozmawiamy o tym. W końcu od czego są przyjaciele? Ja bez skrępowania opowiadałam ci o moich kłopotach.
– W General mieli następne śmiertelne zachorowanie na jeszcze jedną chorobę. – Prawdę powiedziawszy, chciał opowiedzieć Teresie o poczuciu winy wobec śmierci Beth Holderness, lecz przecież nie mógł.
– Straszne! Co się tam dzieje? Co to za choroba?
– Grypa. Bardzo złośliwy przypadek. Teraz dopiero mamy do czynienia z chorobą, której najbardziej się obawiałem.
– Przecież pełno dookoła grypy. To chyba okres na grypę?
– Wszyscy tak twierdzą – przyznał Jack.
– Ale nie ty?
– Zrozum. Boję się, szczególnie, jeśli okaże się, że to rzadki wirus. Zmarły był młodym człowiekiem, miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Przeraża mnie to, co jeszcze może wydarzyć się w Manhattan General.
– Czy twoi koledzy podzielają te obawy?
– W tej chwili jestem sam.
– Jak dobrze, że mamy kogoś takiego jak ty. Z zachwytem przyjmuję twoje poświęcenie.
– Miło, że tak uważasz. Mam jednak nadzieję, że się mylę.
– Ale nie zamierzasz się chyba poddawać, prawda?
– Nie, dopóki nie zdobędę dowodu na takie lub inne rozwiązanie. Porozmawiajmy lepiej o tobie. Mam nadzieję, że lepiej ci się wiedzie niż mi.
– Cieszę się, że pytasz. W wielkim stopniu dzięki tobie przygotowujemy dobrą kampanię reklamową. A do tego udało mi się wewnętrzną prezentację przełożyć na czwartek, więc mamy dodatkowo cały dzień. W tej chwili sprawy wyglądają nieźle, ale w świecie reklamy wszystko może się odmienić w jednej sekundzie.
– W takim razie powodzenia – odparł Jack. Chciał zakończyć rozmowę.
– Może spotkalibyśmy się na szybką kolację – zasugerowała Teresa. – Bardzo bym się ucieszyła. Na Madison Avenue, całkiem niedaleko, jest mała, przyjemna włoska restauracja.
– Kto wie. Wszystko zależy od tego, jak potoczy się dzień.
– No co ty, Jack. Musisz jeść. Obojgu nam przyda się chwila odpoczynku, nie wspominając o towarzystwie. Wyczuwam w twoim głosie jakieś napięcie. Obawiam się, że będę musiała nalegać.
– No dobra – ustąpił. – Ale ostrzegam, że to może się okazać bardzo krótka kolacja. – Rozumiał, że w tym, co mówiła, było nieco prawdy, chociaż w tej chwili nie potrafił przewidzieć, co może się stać, zanim przyjdzie pora kolacji.
– Fantastycznie – powiedziała wyraźnie szczęśliwym głosem. – Zadzwoń do mnie później, to się umówimy. Jeżeli nie będzie mnie tu, to znaczy, że jestem w domu. Okay?
– Zadzwonię – obiecał.
Przez dobrą chwilę Jack wpatrywał się w słuchawkę. Zdawał sobie sprawę, że powszechnie wyznawany pogląd utrzymywał, iż rozmowa o kłopotach powodowała odprężenie i uspokojenie. Jednak w tej chwili myśl o dyskutowaniu z Teresą o przypadku grypy wywoływała u niego jeszcze większe rozdrażnienie. Przynajmniej próbki leciały już do Atlanty, a laboratorium pracowało nad DNA otrzymanym z National Biologicals. Może wkrótce zacznie znajdować odpowiedzi na niektóre pytania.
Rozdział 28
Wtorek, godzina 10.30, 26 marca 1996 roku
Phil przeszedł przez wejściowe drzwi opuszczonego budynku przejętego przez Black Kings na siedzibę gangu. Za drzwi służyła gruba na ponad siedem centymetrów sklejka przykręcona do aluminiowej ramy.
Przeszedł przez pierwszy pokój. W całunie trudnego do zniesienia dymu papierosowego grano w karty. Nie zatrzymując się, poszedł prosto do biura. Z ulgą zobaczył Twina przy swoim biurku.
Nie mógł się doczekać, aż Twin skasuje dolę od jednego ze swoich jedenastoletnich handlarzy i odeśle dzieciaka z powrotem na ulicę.
– Mamy problem – powiedział Phil.
– Zawsze mamy jakiś problem – odparł filozoficznym tonem Twin. Przeliczał zielone przyniesione przez małolata.
– Nie taki jak tym razem. Załatwili Reginalda.
Twin spojrzał znad banknotów z wyrazem twarzy kogoś, kto właśnie dostał w pysk.
– Pieprzysz! Gdzieś usłyszał to gówno?
– To prawda – Phil obstawał przy swoim. Przyciągnął podniszczone krzesło z prostym oparciem spod ściany, odwrócił je tyłem do przodu i usiadł na nim jak na końskim grzbiecie, kładąc ramiona na oparciu. Taka pozycja harmonizowała nawet z baseballówką noszoną zawsze daszkiem do tyłu.
– Kto tak twierdzi? – zapytał Twin.
– Cała ulica. Emmett słyszał o tym od handlarza z Times Square. Wygląda, że doktorek jest chroniony przez Gangsta Hoods z Upper West Side.
– Chcesz powiedzieć, że jeden z Hoodsów załatwił Reginalda? – pytał Twin, kompletnie nie wierząc w to, co usłyszał.
– Tak się sprawy mają. Strzał w głowę.
Twin z taką siłą huknął dłonią w biurko, że banknoty pofrunęły w powietrze. Zerwał się na równe nogi i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Kopnął metalowy kubeł na śmieci.
– Nie wierzę. Dokąd, cholera, zmierza ten świat? Nie rozumiem tego. Zachowują się jak bracia wobec jakiegoś pieprzonego białego doktora. Nie, to nie ma sensu.
– Może robi coś dla nich – zasugerował Phil.
– Gówno mnie obchodzi, co on robi! – wrzasnął Twin. Stanął nad Philem, który przytłoczony posturą szefa skulił się w sobie.
Phil był pewien, że kiedy Twin jest wkurzony, a w tej chwili był wkurzony jak rzadko kiedy, potrafi być brutalny i nieprzewidywalny.
Twin jednak wrócił do biurka i jeszcze raz grzmotnął w nie ręką.
– Nie rozumiem tego, ale jest jedna rzecz, którą wiem na pewno. Tak nie może zostać! Na pewno nie! Hoods nie mogą łazić po mieście, zmiatając jednego z naszych, jakby nigdy nic się nie stało. A to oznacza, że musimy przynajmniej załatwić doktora, tak jak uzgodniliśmy.
– Gadają, że doktor ma ogon. Ciągle go chronią.
– Niewiarygodne. – Twin usiadł na swoim krześle przy biurku. – To nic, będzie nawet łatwiej. Zdmuchniemy doktorka razem z jego ogonem. Ale nie możemy działać na terenie Hoodsów. Załatwimy faceta w pracy. – Twin otworzył środkową szufladę biurka i zaczął czegoś szukać. – Cholera, gdzie się podziała ta kartka o doktorze?