– Boczna szuflada – podpowiedział Phil.
Twin spojrzał na niego, a Phil odpowiedział jedynie wzruszeniem ramion. Nie chciał rozjątrzać szefa, ale pamiętał, gdzie ostatnio wkładał kartkę.
Twin wyjął karteczkę i przeczytał zapisane informacje.
– No dobra. Wyślij BJ. Aż się pali do roboty.
Phil zniknął. Po dwóch minutach wrócił z BJ. Jego ociężały chód zdawał się przeczyć powszechnie znanej szybkości w działaniu.
Twin opisał okoliczności, w których się znaleźli.
– Poradzisz sobie z tym? – zapytał na koniec.
– Jasne.
– Chcesz obstawę?
– Po cholerę? Poczekam, aż oba skurwiele będą razem, a potem ich obu rozpieprzę.
– Doktora musisz zdjąć w pracy. Nie możemy ryzykować odwiedzin na terenie Hoodsów, nie mamy przewagi. Kapujesz?
– Jasne.
– Masz automat?
– Nie.
Twin otworzył dolną szufladę i wyjął z niej identyczny pistolet automatyczny jak ten, który wręczył Reginaldowi.
– Nie strać go. Nie mamy tego więcej.
– Jasne – odparł po swojemu BJ. Wziął broń i niemal z czcią obracał ją w dłoni.
– Na co jeszcze czekasz? – zapytał Twin.
– A skończyłeś?
– Oczywiście, że skończyłem. Co, chcesz, żebym poszedł z tobą i trzymał cię za rękę? Wypieprzaj stąd i żebyś mi wrócił i powiedział, że robota wykonana.
Jack nie potrafił skoncentrować się na kolejnych sprawach, bez względu na to, jak bardzo próbował. Było już prawie południe, a on ciągle miał stos papierów do przerobienia. Nie mógł przestać martwić się przypadkiem grypy i myśleć o Beth Holderness. Co takiego znalazła?
Ze złością rzucił długopis na biurko. Pragnął z całej mocy pójść do Manhattan General, do laboratorium i stanąć twarzą w twarz z Martinem Cheveau, ale wiedział, że nie może. Cheveau w minutę sprowadziłby co najmniej oddział marines, a on sam straciłby pracę. Jack zdawał sobie sprawę, że najpierw musi poczekać na wyniki badań nad próbkami otrzymanymi z National Biologicals, a dopiero potem, uzbrojony w odpowiednią amunicję, może ruszyć kogoś z góry.
Zrezygnował z dalszej pracy papierkowej, wstał i poszedł na piąte piętro do laboratorium DNA. W odróżnieniu od reszty budynku, laboratorium było supernowoczesne. Niedawno odnowiono je i wyposażono w najnowocześniejszy sprzęt. Nawet laboratoryjne fartuchy noszone przez pracowników zdawały się świeższe i bielsze niż gdzie indziej.
Jack wpadł na kierownika laboratorium, Teda Lyncha, który właśnie był w drodze na lunch.
– Dostałeś próbki od Agnes? – zapytał Jack.
– Tak. Są u mnie w biurze.
– Domyślam się w takim razie, że nie ma jeszcze wyników?
Ted roześmiał się.
– O czym ty mówisz? Nie mamy nawet wyhodowanych kultur. A poza tym zdaje się, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak skomplikowany to jest proces. To nie tak, że wrzucamy do zupy na bakteriach dostarczone próbki i obserwujemy. Musimy wyizolować nukleoproteiny, następnie przepuścić je przez replikator, żeby otrzymać dostatecznie obfite podłoże. Inaczej nie moglibyśmy ujrzeć fluorescencji, nawet gdyby doszło do reakcji. To musi zabrać trochę czasu.
Jack wrócił do swojego pokoju, by wpatrywać się w ścianę naprzeciwko biurka. Choć była pora lunchu, w ogóle nie czuł głodu.
Po chwili zdecydował się zadzwonić do epidemiologa miejskiego. Ciekawiło go, jak doktor Abelard zareaguje na przypadek grypy. Pomyślał, że w ten sposób może dać miejskiemu specjaliście od chorób zakaźnych szansę zrehabilitowania się za dotychczasowe niepowodzenia.
W książce telefonicznej poszukał numeru i zadzwonił. Odebrała sekretarka. Poprosił o połączenie z gabinetem doktora Abelarda.
– Kogo mam zapowiedzieć? – zapytała sekretarka.
– Doktor Stapleton – odpowiedział, rezygnując w ostatniej chwili ze złośliwego dowcipu. Mógł przecież przedstawić się dla kawału jako burmistrz albo przewodniczący Miejskiej Rady Zdrowia.
Czekając na połączenie, bezmyślnie obracał w palcach spinacz. Kiedy znowu usłyszał głos w słuchawce, z zaskoczeniem stwierdził, że należy do sekretarki.
– Bardzo mi przykro, ale doktor Abelard kazał mi przekazać, że nie życzy sobie z panem rozmawiać.
– Proszę przekazać znakomitemu lekarzowi, że jestem pod głębokim wrażeniem jego zawodowej dojrzałości – odpowiedział Jack i odłożył słuchawkę.
Jego pierwsze wrażenie sprawdziło się – facet był dupkiem. Gniew zmieszany z niepokojem wywołanym czasową bezczynnością całkowicie przytłoczyły Jacka. Czuł się jak lew w klatce. Musiał coś zrobić. Najbardziej pragnął złożyć wizytę w General mimo zakazu Binghama. Ale jeśli nawet tam pójdzie, z kim będzie mógł porozmawiać? W myślach sporządził listę osób, które znał w szpitalu. Nagle pomyślał o Kathy McBane. Była zarówno przyjacielska, jak i otwarta i była członkiem Komitetu Kontroli Chorób Zakaźnych.
Jeszcze raz schwycił za słuchawkę i zadzwonił do Manhattan General. Nie było jej u siebie, więc wybrał numer jej pagera. Złapał ją w barze szpitalnym. W tle słyszał charakterystyczny gwar i brzęk naczyń. Przedstawił się i przeprosił, że przeszkadza w posiłku.
– Nic nie szkodzi – odpowiedziała przyjaźnie. – Co mogę dla pana zrobić?
– Pamięta mnie pani?
– Oczywiście. Jakże mogłabym zapomnieć po reakcji, jaką wywołał pan u Kelleya i doktor Zimmerman.
– Zdaje się, że nie są to jedyne osoby w szpitalu, które obraziłem – przyznał Jack.
– Odkąd mamy te przypadki z chorobami zakaźnymi, wszyscy są na skraju wyczerpania nerwowego. Nie brałabym tego do siebie.
– Proszę posłuchać. Martwię się tymi samymi przypadkami co wy i bardzo chciałbym przyjść do szpitala i osobiście porozmawiać z panią. Nie miałaby pani nic przeciwko temu? Ale musiałoby to pozostać wyłącznie między nami. Czy proszę o zbyt wiele?
– Ależ nie, skądże. Kiedy chciałby się pan spotkać? Obawiam się, że większą część popołudnia mam już zajętą.
– To może teraz? Zrezygnuję z lunchu.
– Cóż za poświęcenie. Nie mogłabym odmówić. Mój pokój znajduje się w skrzydle administracyjnym na parterze.
– Och! To znaczy, że mógłbym się natknąć na pana Kelleya.
– Wątpię. Mamy gości, grube ryby z AmeriCare. Szef będzie zajęty przez cały dzień.
– W takim razie już jadę – odparł Jack i odłożył słuchawkę.
Wyszedł z budynku frontowym wyjściem na Pierwszą Avenue. Był obserwowany przez Slama, który opierał się niedbale o ścianę sąsiedniego budynku, jednak Jack był zbyt zaaferowany, by zwrócić na to uwagę. Zatrzymał taksówkę i wsiadł do niej. W ostatniej chwili zauważył Slama, który zrobił dokładnie to samo.
BJ widział doktora tylko raz, w czasie piątkowej wizyty, i nie był pewien, czy rozpozna go na ulicy, ale gdy tylko Jack pojawił się w drzwiach budynku medycyny sądowej, BJ wiedział, że to on.
Czekając na ofiarę, starał się odkryć, kto pilnuje doktora. Przez dobrą chwilę przyglądał się jakiemuś muskularnemu gościowi sprzedającemu losy na loterię na rogu Pierwszej Avenue i Trzydziestej Ulicy. Facet palił papierosa i od czasu do czasu spoglądał na budynek medycyny sądowej. BJ pomyślał, że to jego druga ofiara, gdy nagle mężczyzna odszedł. BJ zdziwił się, kiedy zauważył, jak Slam wyprostował się gwałtownie na widok Jacka.
– Przecież to jakiś cholerny dzieciuch – wyszeptał BJ pod nosem. Był zdegustowany. Spodziewał się bardziej odpowiedniego przeciwnika.
Złapał za kolbę pistoletu, który trzymał w kaburze pod workowatą bluzą. W tej samej chwili Jack, a po nim Slam, zatrzymali taksówki i wsiedli do nich. Dał spokój broni, wskoczył na ulicę i także złapał taksówkę.
– Na północ – rzucił kierowcy. – No, ruszaj, człowieku.
Taksówkarz, Pakistańczyk z pochodzenia, rzucił pytające spojrzenie w stronę pasażera, ale natychmiast odwrócił głowę i zrobił, co mu kazano. BJ miał na oku taksówkę Slama. Nie było to trudne, gdyż miała stłuczone tylne światło.
Jack wyskoczył z auta i zniknął w hallu szpitala. Zaprzestano używać masek, kiedy uznano, że meningokoki nie stanowią już zagrożenia. Jack nie mógł więc ukryć twarzy. Obawiając się rozpoznania, starał się spędzić jak najmniej czasu w powszechnie dostępnej części szpitala.
Przeszedł pospiesznie do części administracyjnej, mając nadzieję, że Kathy nie myliła się co do Kelleya. Odgłosy szpitalne zamarły, gdy drzwi za nim zamknęły się. Stał na korytarzu wyłożonym miękką wykładziną dywanową. Szczęśliwie jak dotąd nikt nie zwrócił na niego uwagi.