Выбрать главу

– A czy to przypadkiem nie przeszkodzi komuś innemu? – spytałam podejrzliwie.

– Wolho, co ty? – Oczy Lena były zupełnie uczciwe, a lekki smutek w jego głosie mógł sprawić, że zaczerwieniłby się nawet najbardziej podejrzliwy rozmówca. – Nie cieszysz się z mojej wizyty?

– Pokaż zaproszenie – zażądałam.

Wampir wzruszył ramionami, rozsznurował torbę i podał mi ciężki arkusz z dwiema złotymi pieczęciami.

Zaproszenie było najzupełniej oryginalne. Z podpisami mistrza i króla. Szkolnej pieczęci nie mógł podrobić najbardziej nawet utalentowany mag. Królewska pieczęć również wyglądała wyjątkowo naturalnie. Innymi słowy, coś tu śmierdziało.

Spojrzałam na Lena. On popatrzył na mnie. Zrozumiałam, że nic z niego nie wyciągnę, póki nie będę miała mocnych dowodów. On domyślił się, że mu nie wierzę, ale nie mogę zarzucić niczego konkretnego. Tak więc zapanowało między nami pełne wzajemne zrozumienie i oboje poczuliśmy przypływ adrenaliny w oczekiwaniu na znajomą i ulubioną grę „A weź go zrozum, a weź ją oszukaj".

– No dobra – powiedziałam.

– Zobaczymy – odezwał się jak echo.

Z góry dobiegło dzikie wycie, coś zagrzmiało i walnęło tak, że budynek zadrżał. Prawie natychmiast rozległ się mrożący krew w żyłach śmiech, a po nim – ogłuszający dzwon żyrandola, który spadł do naszych stóp. Potem nastała cisza. Zamarliśmy, wyczekując. Z dziury w suficie, w której przed chwilą umocowany był żyrandol, z szelestem sypały się okruchy cementu.

– Ach ty żartownisiu – wyraźnie mruknął dziewczęcy głosik, po którym cały i nieruszony żyrandol wzniósł się w powietrze i zamarł na swoim miejscu, zostawiając na marmurowej podłodze ciemne zadrapania.

Len nasłuchiwał, patrząc w sufit.

– Gdy jedna bardzo uprzejma dama objaśniała mi drogę do Szkoły, powiedziała mniej więcej: „Jak pan dojdzie do mleczarni, zobaczy pan rozwidlające się drogi. Na końcu lewej jest Szkoła, na końcu prawej – karczma". Chyba źle skręciłem.

– Gdzie byś nie skręcił, efekt będzie taki sam. Połowa adeptów bawi się szampańsko w Wesołym Bysiu, Szkoła zmieniła się w filię tej dostojnej instytucji, a ja występuję w roli podstarzałej i już do niczego się nie nadającej burdelmamy. Ale Len, co ja mam jeszcze robić? – poskarżyłam się. – Mam pilnować porządku… Ale nie mogę. Oni mnie nie słuchają… Ja ich doskonale rozumiem, ale za trzy godziny wrócą profesorowie! I mnie zabiją!

– A ty weź i nic nie rób. Mistrz doskonale wie, co tu się dzieje. I gdyby rzeczywiście zależało mu na utrzymaniu porządku, zostawiłby kogoś z większym autorytetem. Nie martw się. To jest ulubiona sztuczka władzy – jeżeli… może zaszkodzić ich reputacji, to należy zwalić całą odpowiedzialność na kogoś, czyjej reputacji to zaszkodzić nie może. I adepci się zabawią, i rektor Szkoły niby nie ma z tym nic wspólnego.

– Naprawdę?

– Uwierz mi, ostatecznie jestem władcą z długim stażem.

– I też korzystasz z takich brudnych sztuczek?

– A jak niby można sobie z wami inaczej poradzić? – mrugnął do mnie Len.

Dałam mu żartobliwego kuksańca.

– I co mi proponujesz?

– Wiesz co, idź spać – poważnie odrzekł Len, podnosząc się z krzesła.

– Ale jestem strażnikiem bramy.

– A po co bronić bramy miasta, jeśli jego mury już leżą w gruzach? – Wampir wzruszył ramionami i narzucił płaszcz.

– Ano, mury leżą w gruzach i na rumowisku hulają sobie hordy barbarzyńców – zgodziłam się i ziewnęłam serdecznie.

– Olej. Do rana wszystko się uspokoi.

– A co z tobą? – zatroskałam się.

– Przenocuję w gospodzie. Już się umówiłem z właścicielem.

– To czemu w takim razie nie przeczekałeś tam deszczu?

– Może tak bardzo chciałem cię zobaczyć? – Len mrugnął i zamknął za sobą drzwi, zanim udało mi się wymyślić złośliwą ripostę.

Wykład 6. Dyplomacja

– Doskonała robota, Wolho! – powitał mnie cieć, na chwilę odrywając się od książki. – A nie powiem, po tobie bym się nie spodziewał…

„Znęca się!" – pomyślałam żałośnie, włażąc na drugie piętro. Koło trzeciej w nocy deszcz w końcu ustał, w związku z czym zgarnęłam kołdrę i poduszkę i urządziłam sobie królewskie legowisko w zgięciu ciepłego smoczego ogona.

Obudziłam się z pierwszymi promieniami słońca i pełna najczarniejszych przeczuć powróciłam na posterunek. O dziwo, Szkoła nie zapadła się pod ziemię, ani nawet nie osiadła. Profesor cieć, milutki staruszek, powoli kartkował przygody maniakalnego mordercy. Prawdopodobnie dopiero co przyszedł i uznał, że moja nieobecność była chwilowa. Dyżurny na piętrze podlewał kwiaty i rozsuwał zasłony w szerokich oknach. Dwie pracowite skrzatki domowe, zatrudnione na pół etatu, myły podłogę długimi szczotkami.

– Wolha! – Na moje spotkanie, przeskakując po dwa stopnie naraz, sturlała się Welka. Udało jej się osiągnąć taką prędkość, że aż przeleciała obok. W końcu uczepiła się poręczy i zdołała wyhamować, po czym odwróciła się i dogoniła mnie na górze schodów. – Kim jest ten piękniś?

– Jaki znowu piękniś?

– Blondynek! Śliczniutki! Dziewczyny w trybie ekspresowym robią się na bóstwa, glamarią zalatuje na cały korytarz!

Jęknęłam. Zupełnie wypadło mi z głowy! To Len mi się nie przyśnił?

– Gdzie jest?

– W gabinecie mistrza. Gdzie się poznaliście?

– A co za różnica?

– Przecież jesteśmy przyjaciółkami! Nikomu nie powiem! Czy on jest twoim… ukochanym?!

– Bogowie uchowajcie – obruszyłam się niezbyt uprzejmie. – To mój przyjaciel. Stary przyjaciel.

– Daj spokój, jest za młody na starego przyjaciela.

A jak się nazywa?

– Arr'akktur – warknęłam, przyspieszając kroku.

– Ojej, jak ślicznie! – Welka ledwie za mną nadążała, potykała się na stopniach, ale nie zamierzała się poddać. – Jest magiem, prawda? Taki silny, odważny, zdecydowany – prawdziwy mężczyzna!

– Kiedy zdążyłaś się tego wszystkiego dowiedzieć? – spytałam złośliwie.

– No coś ty? Przed samym świtem przeleciał po Szkole jak huragan, prawie że wyrzucał gości przez okna! Przyjaciel Riny próbował udawać adepta, ale on się tylko roześmiał, stwierdził: „Tak, już ci wierzę!”, po czym bez wysiłku wyrzucił i przyjaciela, i jego wiszące na krześle portki. Wizytujące panienki próbowały urządzić awanturę, wtrąciło się paru adeptów, ale magia na niego nie podziałała, a z chłopakami poradził sobie lewą ręką!

Zmusił ich, żeby zebrali i pochowali butelki, pijanych zanurzył w beczce strażackiej, tak że na powrót mistrza wszyscy byli trzeźwi jak prosięta, a w Szkole był nienaturalny porządek!

– O mnie nikt nie pytał?

– Nie, jak tylko mistrz zobaczył blondynka, to aż się zatrząsł, zawlókł go do swojego gabinetu i rozkazał nikogo nie wpuszczać. Jeszcze tam siedzą. Na razie chyba jest spokój. No nie, on jest po prostu cudowny! Słodki! Jestem zakochana! Idealny mężczyzna! Słuchaj, czy on ma chociaż jedną wadę? Chociażby malutką? Bo zaraz zwariuję, słowo daję!

– Nie warto. Idealni mężczyźni nie istnieją.

Len miał niewiele wad, a do podstawowych należały kły i skrzydła. Oczywiście o nich nie wspomniałam, co jeszcze podgrzało ciekawość Welki.

– Nie jest miejscowy? Skąd przyjechał? Jest wysokiego rodu, prawda?

– W jego państwie wyżej są tylko bogowie… – westchnęłam. Tak namolnego przyjaciela nawet wrogowi nie życzę.

– To on jest królem?! – Welka wpadła w szczenięcy zachwyt. – Prawdziwym?! A co on tu robi?