Выбрать главу

I gdy tylko pomyślałam z rozczarowaniem „Oburzająco spokojny dzionek", drzwi z impetem walnęły o futrynę, a do karczmy hałaśliwym tłumem wpadły trolle, depcząc podłogę brudnymi buciorami i rzucając nieprzyzwoite wyrazy na temat knajp w ogólności i Wesołego Bysia w szczególności. Jeden z nich wyciągnął krzesło wprost spod drzemiącego krasnoluda, drugi zagonił w kąt piegowatą kelnerkę z niebezpiecznie chwiejącą się stertą brudnych misek w rękach – zresztą ona nie protestowała i tylko chichotała głupio. Zebrałam się w sobie. Tylko ich tu brakowało – impertynentów, strasznych mękoł i kobieciarzy.

Byli to trolle najemnicy. Ta rasa ma mnóstwo podgatunków, ale nawet w ramach jednego z nich nie da się pomylić jednego klanu z innym. Istnieją trolle śnieżne, górskie, kamienne, podziemne i jaskiniowe. Spotyka się nawet karły, gigantów i ludojadów. Klany ciągle walczą ze sobą, a każdy uważa się za koronę ewolucji. Najemnicy nie są tak naprawdę trollami czystej krwi. Pasożytują na cywilizacji ludzkiej – z braku ich własnych kobiet potomków rodzą im za pieniądze takie same sprzedajne panny, jak ta chichotka w kącie.

Tymczasem jeden z trolli pewnym krokiem zbliżał się do mnie, odrzucając stojące na drodze krzesła i zwinnie przeskakując przez zastawione stoły. Najbardziej nieśmiali klienci złapali miski i kufle i na wszelki wypadek przenieśli się bliżej drzwi i otwartych okien. Najbardziej odważni i przewidujący pospiesznie opłacili posiłek, doskonale rozumiejąc, że po zakończeniu draki będą mieli inne sprawy na głowie, a do jutra rana do długu doliczony zostanie podwójny procent. Ja na wszelki wypadek wstałam i mocniej złapałam kufel z sokiem, by w razie czego zdążyć dodać mu powagi zaklęciem. Ale nie musiałam. Jedna sprawa to gadać z nieznajomym trollem (bo trolle z zasady nie uważają kobiet za istoty rozumne), a zupełnie co innego – gdy sklnie cię kumpel. To nazywa się u nich przyjacielską pogawędką i im cięższe jest przekleństwo, tym większy rozmówca żywi do ciebie szacunek.

– Cze foczka, ale masz wyrgną nariitę! Ghyr og Irce moraan! – radośnie rzucił troll, z rozmachem klepiąc mnie w tyłek. Zgodnie ze standardami trolli uznawano to za wyszukany komplement, chociaż dosłowne tłumaczenie takiego zwrotu na język ludzki przyprawiłoby o rumieńce nawet doświadczonego tragarza. Ogólnie dostępnych przekleństw trollom zdecydowanie brakowało, nie mieli również cierpliwości do układania ich w kilkupoziomowe konstrukcje. Po co, jeśli można było ograniczyć się do wyrazistego i uniwersalnego „ghyr".

– Hej, Wal! – potarłam klepnięte miejsce, ale nie próbowałam udawać niedotykalskiej, w odpowiedzi dźwięcznie cmokając trolla w policzek. – Kope lat.

Troll kręcił się na krześle, wypatrując karczmarza.

– Hej, ty, wagurycu ghyrowy! – karczmarz zrozumiał, że chodzi o niego, ale zbliżał się z obawą.

– Kufel gruszewki i dwie marynowane papryczki. I szybko, szybko, labarr!

– Pieniądze z góry! – uniżenie, ale twardo uprzedził tamten.

– Weź się udław, krwiopijco. – Po ladzie potoczyła się, dźwięcząc, mała srebrna moneta. W kierunku przeciwnym ślizgnął się drewniany talerz z dwoma ostrymi papryczkami faszerowanymi czosnkiem, chrzanem i marchewką. Ja do takiej zakąski zamawiałabym nie gruszewkę, a strażacką beczkę z wodą.

Walisij (dla przyjaciół po prostu Wal) – wyższy ode mnie o głowę, barczysty, lekko przygarbiony, był w jakiś sposób podobny do otwartej na oścież szafy na ubrania. Sterta długich, sztywnych jak drut, falujących włosów koloru ciemnego piasku przechodziła na plecach w krótką grzywę, a i ogólny poziom owłosienia był znacznie wyższy niż u człowieka – wystarczyło popatrzeć, jaki zarost miał na łapach. Oczy trolla były głęboko osadzone, nieprzyjemnie jasne i pozbawione wyrazu, jak u węża. Brwi miał smętnie schodzące się na czole, nos długi i garbaty, wargi tworzyły wąską bladą linię. Podniszczona skórzana kurtka, czarne, podarte na kolanach spodnie, zza pasa sterczy para noży, a nad ramieniem wyrasta rękojeść dwuręcznego miecza.

Zeszłej zimy Wala, zakrwawionego i skostniałego, znaleziono na tyłach Szkoły. Skulony w kłębuszek i przyprószony śniegiem odchodził właśnie na tamten świat pod ścianą stodoły. Ostatecznie nigdy nie przyznał się, kto i za co go tak urządził. A pecha miał podwójnego, gdyż na Wydziale Zielarstwa i Znachorstwa rozpoczynała się właśnie sesja zaliczeniowa, wśród pytań były „szczegóły fizjologii trolli", a praktyki z tego tematu nie było żadnej. Adepci rzucili się na Wala jak kruki na padlinę i przeżył raczej na przekór ich staraniom. Przez dwa dni leżał na wznak, nie reagując na nic, a dziewiątej nocy adepci wspólnymi siłami wyrzucili go z kobiecego skrzydła.

Moje stosunki z Walem przypominały przyjaźń psa z kotem – pies szczekał, kot syczał, a obie strony świetnie się przy tym bawiły. Najpierw, tak jak i wszystkie kobiety, których troll nigdy nie nazywał po imieniu, nie dopuszczając do siebie bluźnierczej myśli o istnieniu kobiecego intelektu, słyszałam od niego tylko epitety w rodzaju „waaraki" czy „gwyby". Potem, by jakoś wyróżnić mnie z masy ogólnej i ostudzić mój sprawiedliwy gniew, Wal zaczął dodawać do nich zdrobniające końcówki -,,-usia”,,-usieńka”. Ale ta opcja też mi się nie spodobała. Po wypróbowaniu nieskończonej mnogości słów, nie nadających się do użycia w miejscach publicznych, stanęło na w miarę neutralnej „foczce".

– Przyszła z butelką, a zamawia sok – prychnął Wal, zobaczywszy oplecioną szyjkę wyglądającą z wiszącej na moim ramieniu torby.

A tak, butelka. Przeklęta butelka najmocniejszej ziołowej nalewki, którą trzeba jakoś wnieść przez bramę. Czego by nie mówić, droga była jak diabli – wydałam ostatnie pieniądze, a i tak sprzedawca musiał trochę opuścić.

– Wróżbiczka – z zachwytem oblizał się Wal. – Prawdziwa?

– A jak myślisz? Nawet pieczęć na szyjce jest cała. – Wyciągnęłam butelkę i postawiłam na ladzie bliżej trolla.

– Z wami, magami, niczego nie można być pewnym – mruknął Wal, przełykając ślinę. – Wy to nawet ze starej gwyby możecie zrobić pannę.

Wzruszyłam ramionami i obojętnie skinęłam w kierunku butelki.

– To sprawdź.

– Pewnie nalała jakiegoś paskudztwa – z niedowierzaniem burczał Wal, ale już zacisnął butelkę między kolanami i stękał, próbując obluzować i wyciągnąć korek. Pod smagłą skórą poruszały się zbite grudy mięśni.

Wybicie korka w tak drogim napoju chamskim ciosem w denko nie było godne prawdziwego konesera trunków. Koniec końców korek się poddał i nad szyjką butelki uniósł się lekki dymek. Wal wciągnął go w szerokie nozdrza i zmrużył oczy z zachwytu.

– Spróbuj – zaproponowałam królewskim gestem, myśląc: „najwyżej się doleje wody".

Troll westchnął z rozczarowaniem i wsadził korek na miejsce. Bo czym był dla niego jeden łyk? Tak tylko umoczyć język. A z kasą w kieszeni u niego dziś krucho, inaczej by nie zamawiał pośledniego bimbru, którego picie po wróżbiczce byłoby zwyczajnym bluźnierstwem.