Jako pierwszy lekkie świecenie pentagramu zauważył Len. Wampir delikatnie odkaszlnął, przyciągając moją uwagę. Wystarczyło jedno rzucone na sufit spojrzenie, by zobaczyć nienaturalną fosforescencję osadzonych na zewnętrznej krawędzi pentagramu szmaragdów. Nekromanta odstawił talerz na bok, skrzyżował ręce na piersiach i wypowiedział trzy słowa, znane każdemu adeptowi:
– Bądź mi posłuszny!
Szmaragdy zalśniły. Ich promienie utworzyły dokładne odbicie pentagramu na ołtarzu, zielone i pulsujące.
Po szmaragdach nadeszła kolej rubinów. Koło prawej ręki Lena pojawiła się karmazynowa runa, oznaczająca mrok i chaos.
Turkus. Błękitna runa płodności, w węższym rozumieniu – męskiego początku. Znacząco pojawiła się pomiędzy nogami.
Diamenty. Biała runa duszy. Strachliwie wylądowała na wysokości wątroby.
Jeszcze jedna grupa szmaragdów, tym razem wewnątrz pentagramu. Runa życia.
Żółty topaz. Runa przekształcenia. Czasami rysuje się ją na kamieniach nagrobnych, jako symbol wieczności.
Pozostałych symboli nie znałam, mimo że celująco zaliczyłam kabalistykę. Chociaż nie.
Jako ostatnia, koło potylicy, powoli pojawiła się czarna runa śmierci.
Jak zaklęta obserwowałam budzenie się nadnaturalnych mocy, jednocześnie zachwycona i przerażona ich skalą.
Jedna z szuflad biurka wysunęła się samoistnie, staruszek delikatnie i ostrożnie jak nowo narodzone dziecię wyciągnął oburącz kolejny czarny tom. Skórzana okładka, stylizowana na Wieko szkatułki, opasana była srebrnymi obręczami zbiegającymi się koło zamka. Najpierw podniósł księgę do góry, jak gdyby prosząc o błogosławieństwo, potem przycisnął do serca, szepcząc coś z zamkniętymi oczami. Gdy skończył, nadal trzymając księgę w obu dłoniach wyciągnął ją do przodu i sama z siebie szczęknęła zamkiem, zaskrzypiała otwierającą się oprawą, zaszeleściła stronami – żółtymi, zniszczonymi przez czas, i jak gdyby opalonymi na brzegach.
Nekromanta zaczął czytać natychmiast po jej otwarciu – donośnym głosem z doskonałą dykcją, w niczym nieprzypominającym jego zwykłego starczego skrzeczenia.
Pentagram na suficie znikł, rozpływając się w szarym kłębiącym się obłoku, z którego jak pęczki światła słonecznego przez okienka burzy wyrywały się różnokolorowe promienie run. Zapachniało wiatrem i ozonem. Początkowo lekki powiew nasilał się w miarę czytania, by na koniec zmienić w prawdziwy huragan. Len zmrużył oczy, jego długie włosy, które wiatr przycisnął do ołtarza, wiły się dookoła głowy jak węże. Po pokoju zaczęły latać papiery, gobelin zamachał frędzlami jak przeciążony latający dywan.
Nekromancie huragan się również nie spodobał, ponieważ okazał się nieoczekiwaną i uciążliwą przeszkodą. Mag spróbował powstrzymać zjawisko atmosferyczne przy pomocy amuletu, ale z obłoku strzelił piorun, który rozłupał amulet na pół i wypalił solidną dziurę w gobelinie. W końcu nekromanta zrezygnował z prób zapanowania nad żywiołem i przeszedł do końcowej części obrzędu. Niestety, okazało się, że składanie ofiary z wampira, mając w tle nieuwzględniony w obliczeniach wiatr, było szalenie niewygodne.
Nóż szarpał się w silnym prądzie powietrznym jak złapana za ogon płotka, która tylko czekała na okazję, by wyślizgnąć się z palców. Można było jeszcze jakoś utrzymać go w pionie, ale przy próbie opuszczenia ostrze skręcało w bok, kryjąc się pod trzymającą je ręką. Gdybym nie wiedziała o niesprzyjających warunkach pogodowych, mogłabym pomyśleć, że nekromanta próbuje popełnić harakiri.
A do tego jeszcze więźniowie zaczęli chichotać, najpierw ukradkiem, a po chwili na głos. Prym wiodła ofiara.
– Dokładniej, dokładniej proszę mierzyć! – dopingował nekromantę wampir. – Albo wszystkie wysiłki pójdą na marne!
Staruszek już nawet nie drżał, trzęsło nim. Trzymał nóż oburącz, ale zataczał nim takie kółka, że na piersi Lena trzeba by było narysować nie kropkę, a pełnowymiarową tarczę strzelniczą.
– No niechże pan ma sumienie, sam mam się na ten nóż nadziać, czy jak? Szybciej trochę, znowu panu ostrze stygnie i czernieje! Tak przy okazji, wie pan może, czemu doradza się możliwie szybkie przeprowadzanie takich obrzędów?
Nekromanta ze wściekłością zgrzytał zębami, nie reagując na prowokacje wampira i próbując mimo wszystko pokonać opór wiatru.
– To dlatego – niewzruszenie kontynuował Len – że ani jeden zaczarowany łańcuch nie utrzyma mnie dłużej niż przez dziesięć minut.
Dokładnie w tej sekundzie łańcuch na jego prawym ręku dźwięcznie pękł pośrodku, obręcz na nadgarstku zerwała się jak zgniła słoma, a wampir bez namysłu zamachnął się i walnął nekromantę pozostałym się w ręku kawałkiem. Łysa czaszka wydała głuchy dźwięk, oczy staruszka zatoczyły się, a on sam upadł na plecy, strącając z biurka garnek. Węgle potoczyły się po podłodze.
Wałdacy, którzy do tego momentu stali w milczeniu przy ścianie, złapali miecze i buławy i ruszyli w kierunku ołtarza. Len rzucał się w okowach jak karaś na rozżarzonej patelni. Słychać było, jak trzeszczą pękające ogniwa. Jeszcze pięć sekund i wampir znalazłby się na wolności, ale nie miał nawet jednej – miecze wałdaków wzniosły się nad głową Lena, a staruszek ocknął się i z przeciągłym jękiem podniósł na kolana, pocierając uderzoną skroń.
– Mamo!!! – wrzasnęłam bezmyślnie z rozpaczy.
Drzwi zadrżały i wyleciały z kamiennej oprawy razem z futryną, trafiając dopiero co zaczynającego odżywać nekromantę. Do pokoju wdarła się rozwścieczona mantykora. Tyśkę, naszą czułą kicię, przypominała bardzo, ale to bardzo odlegle! Zjeżone futro i rozłożone skrzydła czyniły ją na oko trzy razy większą. Wiecznie zdziwiony pyszczek zamienił się w demoniczną maskę, w której na szczególną uwagę zasługiwały gorejące oczy i ociekające śliną kły. Uszy były przyciśnięte do głowy tak mocno, że wydawały się dwoma czarnymi paskami, a pomiędzy nimi groźnie chwiało się żądło. Wydawało się, że ogon Tyśki żyje własnym życiem: skręcał się, ściskał, wykonywał pozorowane ataki jak rozdrażniona kobra w kapturze z napuszonego pędzelka.
Wałdak odwrócił się. Na jego tępej mordzie pojawiło się bezgraniczne zdziwienie, które błyskawicznie zmieniło się w skupioną żądzę mordu. Pochylił się i przeciął powietrze białą smugą ostrza, które gwizdnęło cicho przed samym nosem zwinnej kici.
Nie zastanawiając się zbyt długo, Tyśka ryknęła dokładnie w kierunku jego włochatego brzucha. Fala dźwiękowa efektownie podniosła wałdaka i wprasowała w ścianę, dokładnie pod jelenimi rogami. Rogi spadły natychmiast, wałdak po krótkiej chwili, pozostawiając po sobie wyraźny odcisk.
Drugi wałdak cofnął się do drzwi, ale trzeci nie był tchórzem – rozkręcił buławę nad głową i wypuścił ją w stronę wyszczerzonego zwierzęcego pyska.
Tyśka zwinnie złapała maczugę, chwilę potrzymała w paszczy jak pies patyczek, rycząc i wściekle machając ogonem, a potem trochę mocniej zacisnęła szczęki i wyplunęła środkową część stalowej rączki. Końce spadły same. Imponująca demonstracja siły wywołała panikę w szeregach przeciwnika. Ku mojemu zachwytowi wałdacy umieli biegać nie tylko po podłodze, ale i po ścianach, a nawet po suficie, czego nigdy bym się nie spodziewała po tak dużych i niezgrabnych istotach! Sufit kicia zignorowała, za trudno jej się machało skrzydłami w niskim i zagraconym pokoju, ale wszystko, co dało się rozbić albo zrzucić, już rozbiła i pozrzucała. Wałdacy mieli szczęście, że Tyśka zachowała się jak niedoświadczona kotka – spróbowała gonić trzy myszy naraz i ostatecznie nie złapała ani jednej. W końcu zmęczyła się, zagoniła wałdaków na półki i teraz spacerowała pod nimi z tak przeraźliwym syczeniem, że krew w żyłach stygła.