– Wolha, obiecałaś, że już nie będziesz rysować! – z pretensją powiedziała Welka, niezdolna oderwać spojrzenia od arcydzieła.
Gazetka szkolna, której wykonanie powierzono mi dwa lata temu, wywołała niezwykłe zainteresowanie szerokiej widowni. Wiadomość o najnowszym numerze „Kuriera Nauk Czarodziejskich" (który do tej pory kurzył się przy drzwiach pokoju nauczycielskiego w dumnej samotności) obiegła Szkołę w jednej chwili. Numer poświęcony był Międzynarodowemu Świętu Czarodziejów i dedykowany mistrzom – założycielom Szkoły. Wbrew tradycji „KNC" odniósł niesamowity sukces. Każdy adept uznał za swój obowiązek zapoznać się z krótkimi biografiami, a oprócz nich z rysunkami przedstawiającymi portrety potężnych czarodziejów. Ci z nauczycieli, których honor ominął, wzdychali z ulgą i pozwalali sobie na krótkie, niepowstrzymane śmieszki przechodzące w grzmiący rechot. Pierwszy wykład się nie odbył – zachwyceni widzowie nie chcieli się rozejść, a tłum cały czas gęstniał. Przybiegł nawet mistrz. Ale jego podobizna, zamieszczona na pierwszej stronie, z jakiegoś powodu mu się nie spodobała. Zerwał owoc dwóch bezsennych nocy ze ściany, podarł go na malutkie kawałeczki, a potem, nie słuchając chóralnych głosów w obronie utalentowanej abstrakcjonistki, postawił mi jedynkę z zachowania.
– Muzy w tym koszmarze nie wyczaisz nawet na odległość. Myślę, że nie powinnaś tyle jeść przed snem – burknęła przyjaciółka.
Od wykładu o higienie żywienia uratował mnie Ważek, który zmaterializował się na środku pokoju, trzymając w ramionach gigantycznego indyka koloru niebieskawoczarnego. Głowa ptaka bezwładnie bujała się na cienkiej, nagiej szyi.
– Mam zakąskę! – dumnie oznajmił chłopak.
– Gdzie żeś go ukradł? – srogo spytała Welka.
Ważek zaczął pleść trzy po trzy. W jego opowieści zza każdego rogu wyglądały smoki i wilkołaki, staruszki-kudłaki, cmentarz, truposze żywe i nie całkiem, walka na śmierć i życie, naturalistycznie oddane rzężenie, fascynująca pogoń Ważka za biesami i biesów za Ważkiem, królowie i rycerze, do szeregów których jakoby dołączył, otrzymując jako nagrodę dodatkową zdechłego indyka. W środku tej koszmarnej opowieści do pokoju wpadł Enka, wysoki kościsty chłopak. Posłuchał trochę, prychnął i wygodnie rozsiadł się na bujanym krześle. Czarny kot Mruczek, szkolna maskotka, złodziejsko wślizgnął się przez uchylone drzwi i wpakował Ence na kolana.
– W każdym razie ptaszka nie wskrzesimy – filozoficznie skonkludował Ważek. – Kto jest za tym, by zwrócić go prawowitemu właścicielowi? Kto się wstrzymuje? No właśnie. Macie, skubcie.
Ja i Welka wpiłyśmy się w indyka jak dwa mole. W powietrzu zaczęły krążyć pióra. Czarny kot przewrócił się na grzbiet i z uczuciem uderzał w nie uzbrojonymi w pazury łapami.
– Trzeba go oparzyć – poradził Ważek, kręcąc się dookoła nas, ale nie wnosząc swojego wkładu w naszą działalność. – Zagotować wody i oblać.
– Lepiej zamknij drzwi.
– Zaczaruję.
– W żadnym razie! Przyciągniesz niezdrową uwagę któregoś z profesorów. Podeprzyj szczotką.
Oskubany indyk zmniejszył się dwukrotnie i okazał się mieć niezdrowy niebieskawy kolor. Zrodziło się we mnie koszmarne podejrzenie, że jakaś dobra starowinka pozwoliła ptaszkowi umrzeć śmiercią naturalną, a potem wyrzuciła w pokrzywy, skąd zgarnął go Ważek.
– To nic, oblepimy go gliną i wsadzimy w ognisko, może się upiecze – niezbyt pewnym głosem pocieszyła nas Welka. I w zamyśleniu dodała: – Tym bardziej, że ja i tak jestem na diecie…
Pobliski zagajnik od dawien dawna został przez nas zajęty na sabaty, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców sąsiedniej wioski. Już kilkakrotnie próbowali przyłączyć się do naszej zgranej paczki – z pochodniami, wiązkami chrustu i tłustym kapłanem, który nosowym głosem wieszczył plebsowi otwarcie sezonu polowań na wiedźmy.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi, ale zanim zdążyliśmy spytać o personalia pukającego, zapachniało spalenizną i Temar przesączył się przez drzwi i szczotkę. Lśnił jak nowiutka moneta.
– Pierwsza sesja bez jednej poprawki! – radośnie ogłosił adept, nie zwracając uwagi na moje pochmurnie ściągnięte brwi. – Oj, oblejemy!
– Wyobrażam sobie – ze zrozumieniem westchnęła Welka. – Pamiętam, że po poprzedniej, nie tak bardzo udanej sesji, Szkołę wypełniły skaczące po ścianach mrakobiesy, materializowane przez ciebie pod wpływem dziesięciu kadzi elfiego piwa. I jakim cudem one wszystkie się w tobie zmieściły?!
– Drobiazg. O północy jest ogólny zlot magiczny na polu turniejowym, przed jutrzejszym Świętem Plonów. Wszyscy nauczyciele tam będą, nawet mistrz i cieć, zamiast którego postawią jakiegoś ghyra z naszych, a reszta będzie miała na głowie ważniejsze sprawy niż mrakobiesy. – Z nadmiaru emocji dość często korzystaliśmy z przekleństw trolli, oczywiście bez tłumaczenia.
Do drzwi znowu zapukano, ale nikt nie wszedł.
– Wolha Redna – natychmiast do rektora! – dźwięcznie poinformował głos dyżurnego.
Błyskawicznie wpakowałam do ust resztkę pomidora, jakoś strzepnęłam ze spodni pierze i udałam się, by stawić czoło losowi. Przyjaciele odprowadzili mnie współczującymi spojrzeniami.
Drzwi pokoju nauczycielskiego były uchylone i skrzypiący głos mistrza usłyszałam już na końcu korytarza.
– Almit, tak być nie może. Słyszy pan, nie-mo-że! Szkoła jeszcze nie widziała takiego bezhołowia. A jak ja mam przywołać do porządku adeptów, jeśli tacy wykładowcy jak pan co godzinę dają im taki przykład, jakby tu była nie Szkoła magów, a obozowisko trolli! Dopiero co, idąc drugim piętrem, słyszałem z damskiej toalety portowe przekleństwa. I nie, nie zamierzam cytować, chociaż akurat w tej chwili bardzo bym chciał. Mało tego, reputacja Szkoły nie nadąża nawet odbudować się po jednym wydarzeniu, a już mamy coś nowego. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pytia z siódmego roku przepowiedziała trzęsienie ziemi w prowincjach północnych i roztrąbiła o tym po całym mieście. Panienka się pomyliła, a ja musiałem pilnie kontaktować się z północnymi magami i prawie że na kolanach błagać ich o małe pokazowe trzęsienie ziemi dla podtrzymania autorytetu Szkoły. Ja tu mam problemy wagi państwowej, a pan się wpycha ze swoją kapustą! Nie rozumiem, chce pan, żebym to ja poszedł i ją pościnał? Niech ona będzie nawet trzy razy szlachetniejsza! Wystarczy, żem ją sadził na wiosnę. Niech pan weźmie z tuzin adeptów ze starszych lat, kosze i zapakuje ją do spiżarni!
Gniewny monolog mistrza ani razu nie zmienił się w dialog. Almit z poczuciem winy uśmiechał się w swoją rudą brodę, trzymając chytre oczy spuszczone. Wczesną wiosną rektor wydał zarządzenie o „Oporządzeniu adeptów Szkoły artykułami żywnościowymi metodą prowadzenia gospodarstwa rolnego na nieużytkach”. Nikt z nauczycieli i adeptów nie wykazał należytego entuzjazmu. Pomidory nie urosły, ziemniaki podmarzły, ogórki wydziobały kawki, ale kapusta sobie poradziła i stała się dla nas prawdziwym utrapieniem. Pokładaliśmy wielkie nadzieje w gąsienicach i mszycach, ale niestety jedne i drugie od szlachetnej kapusty odpadły. Nie zmyły jej deszcze, nie wysuszyło słońce, nie pobiły mrozy. Wyrosła duża i krzepka, jak rzepka z bajki. Teraz należało ją zebrać, tylko jak? Nikt nie zwalniał nas z jej powodu z zajęć, a po zajęciach mieliśmy ważniejsze sprawy.