- Czy ty też myślisz, że jestem tubylcem? — zapytał. Usiadła przy nim i powiedziała:
- A czy możesz nim nie być? Każdy przecież wie, jak szybko może lecieć statek…
- Wiele się zmieniło od chwili, kiedy opuściliście Ziemię. Chyba nie lecieliście cały ten czas?
- Oczywiście, że nie. Najpierw wylądowaliśmy na H, gastro I, ale że ziemie nie były tam zbyt żyzne, następne pokolenie przeniosło się na Ktedi. Tam jednak zboże przeszło jakąś mutację, w wyniku której o mało nie doszło do zagłady wyprawy. Za następny cel obrano więc Lan II. Wszyscy mieli nadzieję, że będą to już ostatnie przenosiny. - I co się stało?
- Tubylcy — westchnęła Anita. - Z początku nawet wydawało się, że są dosyć przyjaźnie nastawieni i wyglądało na to, że panujemy nad sytuacją. Aż tu nagle pewnego dnia znaleźliśmy się, ni stąd, ni zowąd, w stanie wojny z całą tubylczą ludnością. Mieli tylko maczugi i dzidy, ale było ich zbyt wielu, toteż odlecieliśmy i przybyliśmy tutaj.
- Hmm — mruknął Danton — teraz rozumiem, czemu tak nieufnie odnosicie się do tubylców.
- Właśnie. W razie najmniejszego nawet zagrożenia przechodzimy pod rozkazy wojskowych. To znaczy mego ojca i Jedekiaha. Kiedy niebezpieczeństwo mija, ster przejmują na powrót władze cywilne.
- To znaczy?
- Rada Starszych: naprawdę dobrzy ludzie, brzydzący się przemocą. Jeżeli tobie i twoim ludziom rzeczywiście zależy na pokoju…
- Nie ma żadnych ludzi — znużonym tonem zaprotestował Danton.
-…to pod rządami Rady Starszych będziecie mogli wieść spokojne i szczęśliwe życie — dokończyła Anita. Siedzieli obok siebie obserwując zachód słońca. Danton widział, jak zwichrzone wiatrem włosy przytulały się miękko do jej czoła i jak odblask tonącego w oceanie słońca zarysowuje i uwypukla linię jej warg i policzka. Wstrząsnął nim dreszcz, który wytłumaczył sobie wieczornym chłodem.
Anita, która cały czas opowiadała mu z ożywieniem o swoim dzieciństwie, zdawała się nagle mieć kłopoty z utrzymaniem wątku. Zdania rwały się coraz bardziej…
Ich dłonie nie musiały szukać się zbyt długo. Koniuszki palców zetknęły się delikatnie i tak już zostały. Przez długi czas nie padło ani jedno słowo. A potem lekko i jakby z ociąganiem pocałowali się.
- Co tu się dzieje, do cholery? — zażądał wyjaśnień jakiś donośny głos.
Danton zerknął w górę i ujrzał stojącego nad nim tęgiego mężczyznę, którego potężna głowa otoczona była aureolą pomarańczowego księżyca. Zaciśnięte w pięści dłonie miał wsparte na biodrach.
- Proszę cię, Jedekiah — odezwała się Anita — tylko nie rób sceny.
- Wstawaj — polecił Jedekiah Dantonowi złowieszczo spokojnym głosem. - Podnieś się na nogi.
Danton stanął, trzymając ręce w pogotowiu i czekał. - Jesteś hańbą dla „Drużyny Huttera” i dla całej swojej rasy — zwrócił się Jedekiah do Anity. - Czyś ty oszalała? Jak można mieć choć odrobinę szacunku dla swojej własnej osoby szlajając się z jakimś brudnym dzikusem? A ty — to już było przeznaczone dla Dantona słuchaj uważnie i lepiej, żebyś to sobie dobrze zapamiętał: wara dzikusom od kobiet z „Drużyny Huttera”! A teraz wbiję ci tę lekcję do głowy!
Nastąpiła krótka szarpanina i Jedekiah znalazł się na ziemi. - Na pomoc! — ryknął. - Tubylcy atakują!
Na statku rozdźwięczał się alarmowy dzwonek i nocną ciszę przeszył jęk syren. Kobiety i dzieci, dobrze przygotowane na taką ewentualność, w karnych oddziałach zniknęły we wnętrzu statku. Mężczyźni, w których rękach momentalnie pojawiły się karabiny, pistolety maszynowe i granaty, ruszyli w kierunku Dantona.
- To był jeden na jednego! — zawołał Danton. Trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko. Nie ma żadnych tubylców, jestem tylko ja.
- Anita, cofnij się, szybko! — rozkazał najbardziej wysunięty z napastników.
- Nie widziałam żadnych tubylców — protestowała gorąco dziewczyna — a poza tym to nie była wina Danty… — Cofnij się!
Odciągnięto ją na bok. Zanim odezwały się karabiny, Danton zdołał dać nura w krzaki. Pięćdziesiąt metrów przebył na czworakach, potem wstał i rzucił się do szaleńczej ucieczki.
Na szczęście nikt z „Drużyny Huttera” nie miał zamiaru go ścigać. Zainteresowani byli jedynie obroną statku i utrzymaniem małego przyczółka, składającego się ze skrawka plaży i przylegającego do niego wąskiego paska dżungli. W nocnej ciszy rozbrzmiewały strzały, wrzaski i dzikie okrzyki.
- Tam jest jeden!
- Prędko, obróć karabin! Okrążyli nas! — Tam! Tam! Mam jednego!
- Uciekł! Tam ucieka!… Na drzewie, uważaj, na drzewie! — Strzelaj, człowieku, strzelaj!
Przez całą noc Danton przysłuchiwał się odgłosom walki „Drużyny Huttera” z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nad ranem ogień ustał. Przez noc zdołano wystrzelić około. tony ołowiu, raniono setki drzew, a całe hektary trawy wdeptano w błoto. Dżungla śmierdziała kordytem. Danton zapadł w niespokojną drzemkę.
Około południa obudził go trzask łamanych gałęzi i deptanych krzewów: ktoś przedzierał się przez dżunglę. Cofnął się głębiej w gęsty las i przyrządził sobie obiad z miejscowej odmiany bananów i mango. Potem postanowił wszystko dokładnie przemyśleć.
Zupełnie jednak nie mógł się skupić. Umysł miał bez reszty zaprzątnięty Anitą i rozpaczą z powodu jej utraty.
Resztę dnia spędził na ponurym łażeniu bez celu i bez sensu. Późnym popołudniem znowu usłyszał, jak ktoś przedziera się przez gęstwinę.
Zawrócił już, by skryć się w głębi wyspy, kiedy ten ktoś zawołał go po imieniu:
- Danta! Danta! Zaczekaj!
To był głos Anity. Danton zawahał się, nie wiedząc, co ma począć. Może porzuciła statek, by żyć z nim w głębi zielonej dżungli? Bardziej jednak prawdopodobne było to, że wysłano ją jako przynętę, i że w krzakach za nią czai się cały oddział z gotowymi do strzału karabinami. Skąd miał wiedzieć, czy może jej zaufać?
- Danta! Gdzie jesteś?
Uświadomił sobie, że przecież i tak nigdy nie będzie im wolno się połączyć. Ci, z którymi przybyła, pokazali już, co myślą o tubylcach. Nigdy mu nie zaufają, jego życie będzie zawsze wisiało na włosku…
- Danta, proszę!
Danton wzruszył ramionami i skierował się w stronę, z której dochodził jej głos.
Spotkali się na małej polance. Choć Anita miała włosy w nieładzie, a ubranie wisiało na niej w strzępach, to dla Dantona i tak była najpiękniejszym zjawiskiem na świecie. Przez moment uwierzył, że uciekła, by zacząć z nim nowe życie.
Potem pięćdziesiąt metrów za nią zobaczył uzbrojonych mężczyzn.
- Nie bój się — powiedziała Anita. - Nic ci nie zrobią. Są tu tylko po to, żeby mnie bronić.
- Bronić cię? Pewnie przede mną? - zaśmiał się ponuro Danton.
- Nie znają cię tak dobrze jak ja — odparła Anita. - Dzisiaj zebrała się Rada Starszych. Wszystko im powiedziałam.