Выбрать главу

Ale co miał zrobić?

Możliwości miał doprawdy niewielkie. Oparł się o pień drzewa i zapatrzył w nieprawdopodobnie niebieskie nowotahitańskie niebo. Żeby tylko ci przybysze nie byli tacy przesądni, żeby nie mieli tego kompleksu tubylców, żeby…

I wtedy przyszedł mu do głowy plan — absurdalny, niebezpieczny…

- Ale warto spróbować — powiedział do siebie. Nawet gdyby mieli mnie zabić.

Ruszył kłusem w stronę granicy rezerwatu.

W pobliżu statku dostrzegł go strażnik i natychmiast skierował w jego stronę lufę karabinu. Danton uniósł obie ręce.

- Nie strzelać! Muszę pomówić z waszymi wodzami! — Wracaj lepiej do rezerwatu — ostrzegł go strażnik — bo będę strzelał!

- Muszę mówić z Simeonem — oświadczył Danton, nie ruszając się ani o milimetr.

- No cóż, rozkaz, to rozkaz — westchnął strażnik składając się do strzału.

- Chwileczkę! - ze statku wyszedł skrzywiony ponuro Simeon.

- O co chodzi?

- Wrócił ten dzikus — wyjaśnił strażnik. - Mogę go zdmuchnąć?

- Czego chcesz? — zapytał Simeon.

- Przyszedłem tutaj — ryknął pełnym głosem Danton — żeby wypowiedzieć wam wojnę!

Podziałało to jak kij włożony w mrowisko. Po kilku chwilach wokół statku zgromadził się pełny stan osobowy „Drużyny Huttera”. Nieco z boku stała Rada Starszych — grupka podeszłych wiekiem mężczyzn wyróżniających się siwymi brodami.

- Zaakceptowaliście przecież traktat pokojowy — zaprotestował Simeon.

- Skonsultowałem się z pozostałymi wodzami z tej wyspy — odparł postępując krok naprzód Danton. Według nas traktat jest nieuczciwy. Nowa Tahiti jest nasza. Należała do naszych ojców i do ojców naszych ojców. Tutaj wychowaliśmy nasze dzieci, zbieraliśmy z pól plony, zrywaliśmy owoce drzewa chlebowego. Nie możemy się zgodzić na zamknięcie nas w rezerwacie!

- Danta! — zawołała Anita pojawiając się we włazie. Prosiłam cię przecież, żebyś zaniósł pokój swemu ludowi! — Lud nie chciał mnie słuchać — odparł Danton.

- Już gromadzą się plemiona całej wyspy. Nie tylko moje, Cynochi, ale i Drovati, Lorognasti, Retellsmbroichi, Vitelli. Oraz, rzecz jasna, zależne od nich szczepy i lennicy.

- Ilu was jest? — zapytał Simeon.

- Jakieś pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy. Nie wszyscy, oczywiście, mamy strzelby. Większość z nas będzie musiała polegać na nieco bardziej tradycyjnej broni, jak na przykład zatrute strzały i dmuchawy.

Przez tłum przeszedł nerwowy pomruk.

- Wielu naszych zginie — mówił z niewzruszonym spokojem Danton — ale to nie ma znaczenia. Każdy Nowotahitańczyk będzie walczył jak lew. Na każdego z waszych przypada tysiąc naszych. Na sąsiedniej wyspie mieszkają nasi krewniacy, którzy z pewnością się do nas przyłączą. Bez względu na ofiarę z życia i cierpienia, jaką przyjdzie nam złożyć, zepchniemy was do morza. To wszystko, co mam do powiedzenia.

Odwrócił się na pięcie i powolnym, dostojnym krokiem ruszył w stronę dżungli.

- Mogę już go zdmuchnąć? - przypomniał o sobie strażnik.

- Odłóż ten karabin, idioto! — warknął Simeon. Danta, zaczekaj. Przecież możemy się dogadać. Nie ma sensu niepotrzebnie przelewać krwi.

- Zgadzam się z tym — ze śmiertelną powagą odparł Danton.

- Czego chcecie? — Równych praw!

Rada Starszych niezwłocznie rozpoczęła obrady. Simeon przysłuchiwał im się jakiś czas, potem wrócił do Dantona. - To się da zrobić. Coś jeszcze?

- Nic — odparł Danton. - Nic, oprócz potwierdzającego nasz układ przymierza między rodziną panującą „Drużyny Huttera” a rodziną panującą Nowotahitańczyków. Najlepsze byłoby jakieś małżeństwo.

Po kolejnej rundzie obrad Rada Starszych przekazała swe stanowisko Simeonowi. Komendant wydawał się czymś najwyraźniej wzburzony. Kark mu nabrzmiał, ale zdołał się jakoś opanować, kiwnął głową na znak zgody i podszedł do Dantona.

- Zostałem upoważniony przez Radę Starszych oświadczył — by zaproponować ci zawarcie przymierza krwi. Ty i ja, jako przedstawiciele rodzin panujących naszych narodów, zmieszamy naszą krew, a następnie podzielimy się chlebem i solą. Będzie to podniosła i mająca wielkie, symboliczne znaczenie uroczystość, która…

- Przykro mi — przerwał mu Danton — ale my, Nowotahitańczycy, nie uznajemy takich rzeczy. To musi być małżeństwo.

- Ależ, do cholery, człowieku… — To moje ostatnie słowo.

- Nigdy się na to nie zgodzimy! Nigdy!

- A więc wojna! — oznajmił Danton i poszedł w las. Znajdował się akurat w odpowiednim nastroju do prowadzenia wojny, ale jak jeden tubylec miał poradzić sobie z całym statkiem uzbrojonych ludzi?

Rozważał właśnie ponuro ten problem, kiedy spomiędzy drzew wyszli Simeon i Anita.

- W porządku — oświadczył wściekły Simeon. - Rada Starszych wyraziła zgodę. Dosyć już mamy tego latania od planety do planety. Mieliśmy już takie kłopoty wcześniej i podejrzewam, że mielibyśmy je wszędzie, gdziekolwiek byśmy się przenieśli. Zmęczyły nas te ciągłe problemy z tubylcami, więc sądzę — tu mężnie powstrzymał napływające mu do oczu łzy — że najlepiej będzie rozpocząć proces asymilacji. Tak w każdym razie uważa Rada Starszych. Ja osobiście wolałbym walczyć.

- Przegrałbyś — zapewnił go Danton i w tym momencie poczuł, że sam jeden potrafiłby dać radę całej „Drużynie Huttera”.

- Możliwe — przyznał Simeon. - W każdym razie podziękuj Anicie, bo tylko dzięki niej możemy zawrzeć ten układ.

- Dzięki niej? Jak to?

- O rany, bo jest jedyną dziewczyną, która chciałaby wyjść za gołego, brudnego, durnego dzikusa!

I tak oto wzięli ślub, i Danta, nazywany teraz Przyjacielem Białych Ludzi, zaczął prowadzić osiadły tryb życia, pomagając „Drużynie Huttera” w podboju nowego kraju. W zamian za to zaznajomiono go z cudami cywilizacji. Nauczono go gry w dwunastoosobowego brydża i Tańców Masowych, a wkrótce potem „Drużyna Huttera” wybudowała sobie małe Metro — przecież cywilizowani ludzie muszą mieć jakieś możliwości dawania upustu swoim agresjom. Dancie, rzecz jasna, także wytłumaczono, na czym ta zabawa polega.

Próbował się jakoś zidentyfikować z praktykowanym na Ziemi sposobem spędzania wolnego czasu, ale okazało się to zadaniem przekraczającym możliwości jego barbarzyńskiej duszy.

Cywilizacja działała na niego przygnębiająco, toteż, wraz ze swoją żoną, przemierzał olbrzymie przestrzenie planety, zawsze w straży przedniej, zawsze jak najdalej od powabów cywilizowanego świata.

Często odwiedzali go antropolodzy. Rejestrowali pilnie wszystkie historie, jakie opowiadał swoim dzieciom prastare, cudowne nowotahitańskie legendy, pełne mitów o bogach przestworzy i demonach oceanów, o duchach ognia i nimfach z puszcz i lasów, opowieści o tym, jak to Katamandura musiał w ciągu trzech dni stworzyć świat z niczego i jaką otrzymał za to nagrodę, o tym, co Jevasi powiedział Hootmentaliemu, kiedy spotkali się w królestwie podziemi i o przedziwnych następstwach tego spotkania.