– Zastanawiałyśmy się, czy Jessica ma jakieś problemy z nauką – powiedziała Christina; mówiła jak trzydziestolatka – ale nie chciałyśmy pytać. Czy… to znaczy, czy to jakiś pedofil zabił Katy?
Odpowiedź na to pytanie chyba powinna być negatywna. Pomimo przeczuć Cassie, że tak naprawdę nie była to zbrodnia o podłożu seksualnym, sprawdziliśmy każdego skazanego za przestępstwa seksualne w rejonie południowego Dublina, tak samo jak i wielu, których nigdy nie udało się skazać, i spędziliśmy mnóstwo godzin z ludźmi, którzy wykonywali niewdzięczną pracę polegającą na wyszukiwaniu i łapaniu pedofilów w Internecie. Facet, z którym najwięcej rozmawialiśmy, miał na imię Carl. Był młody i chudy, miał bladą, pobrużdżoną twarz i powiedział nam, że po ośmiu miesiącach w tej pracy już myśli o jej rzuceniu: miał dwoje dzieci poniżej siedmiu lat i nie potrafił już na nie patrzeć w ten sam sposób co kiedyś, czuł się zbyt brudny, by je przytulić na dobranoc po całym dniu spędzonym w tej robocie.
Sieć aż huczała od spekulacji i przyjemnego podniecenia na temat Katy Devlin – oszczędzę wam szczegółów – przeczytaliśmy setki stron z zapisem czatów, były to doniesienia z ciemnego i obcego świata, ale i tak nic nie uzyskaliśmy. Jeden facet zdawał się zbyt mocno wczuwać w sytuację zabójcy Katy („Myślę, że po prostu ZA BARDZO JĄ KOCHAŁ, ona tego nie rozumiała, więc się ZDENERWOWAŁ"), ale kiedy zmarła, siedział w Internecie, omawiał fizyczne aspekty budowy dziewcząt z Azji Wschodniej i Europejek. Tego wieczoru upiliśmy się z Cassie.
Ekipa Sophie sprawdziła dom Devlinów milimetr po milimetrze – ostentacyjnie zbierając włókna i tak dalej do celów eliminacji, ale w efekcie donieśli, że nie znaleźli śladów krwi i niczego, co pasowałoby do opisu Coopera na temat narzędzia gwałtu. Wyciągnąłem dane finansowe: Devlinowie żyli skromnie (jedne wakacje rodzinne, na Krecie, cztery lata temu, za pieniądze ze spółdzielczej kasy pożyczkowej; lekcje baletu Katy i gry na skrzypcach Rosalind; toyota, rocznik ‘99) i prawie nie mieli żadnych oszczędności, ale nie mieli też długów, hipoteka była niemal spłacona, nigdy nie zalegali z rachunkami za telefon. Na ich koncie bankowym nie prowadzono żadnych podejrzanych działań i nie wystawiono polisy ubezpieczeniowej na życie Katy; nie było nic.
Pod podany numer telefonu zadzwoniła rekordowa liczba osób, z czego ogromny procent stanowiły połączenia nic niewnoszące do sprawy: od ludzi, których sąsiedzi wyglądali dziwnie i nie chcieli się przyłączyć do Związku Mieszkańców, od ludzi, którzy widzieli złowieszczo wyglądających osobników na drugim końcu kraju, od normalnych w takich sytuacjach stukniętych, którzy mieli wizje na temat morderstwa, od innej grupy walniętych, którzy składali obszernie wyjaśnienia, dlaczego był to wyrok boży, który spadł na grzeszne społeczeństwo. Razem z Cassie spędziliśmy cały ranek, sprawdzając jednego faceta, który zadzwonił, żeby nam powiedzieć, że Bóg ukarał Katy za jej nieprzyzwoite odsłanianie się, kiedy wystawiała się na widok tysięcy czytelników „Irish Times" ubrana zaledwie w trykot. Wiązaliśmy z nim spore nadzieje – nie chciał rozmawiać z Cassie, twierdząc, że kobieta nie powinna pracować i że jej dżinsy także są nieskromne (obiektywnym standardem skromności kobiecej, jak mnie z oburzeniem poinformował, była Matka Boska z Fatimy). Ale jego alibi było bez zarzutu: spędził poniedziałkowy wieczór w maleńkiej dzielnicy domów publicznych przy Baggot Street, pijany do nieprzytomności, obrzucając obelgami prostytutki i zapisując numery rejestracyjne samochodów ich klientów, siłą wyrzucany przez alfonsów wracał i zaczynał od nowa, aż wreszcie około czwartej nad ranem gliny w końcu wsadziły go do celi, żeby się przespał. Najwyraźniej powtarzało się to w regularnych odstępach mniej więcej kilku tygodni; wszyscy zainteresowani znali już te harce i z radością je potwierdzali, dodając zjadliwe uwagi na temat prawdopodobnych skłonności seksualnych faceta.
To były dziwne tygodnie, dziwne, chaotyczne tygodnie. Nawet teraz, po tak długim czasie, trudno mi je opisać. Były pełne drobnych rzeczy, rzeczy, które w owym czasie zdawały się nieważne i niezwiązane ze sobą, jak mieszanina przedmiotów w jakiejś dziwacznej grze towarzyskiej: twarze i zdania, poczekalnie i telefony, wszystko łączące się w jedną niewyraźną plamę światła stroboskopowego. Dopiero o wiele później drobne rzeczy urosły i ułożyły się tak, że dokładnie wpasowały się na swoje miejsca, by utworzyć wzór, który od początku powinniśmy dostrzec.
No i w dodatku pierwsza faza Operacji Westalka przynosiła rozczarowanie. Choć nie chcieliśmy tego przyznać nawet przed sobą, sprawa zmierzała donikąd. Każdy trop, który znajdowałem, prowadził mnie w ślepy zaułek. O’Kelly nieustannie wygłaszał porywające, uzupełnione żywą gestykulacją, mowy o tym, jak nie możemy sobie pozwolić, by zawalić tę sprawę, że najważniejsze to być silnym, bo wicher silne drzewa głaszcze; gazety domagały się wymierzenia sprawiedliwości i drukowały zdjęcia Petera i Jamie, postarzono ich komputerowo i tak wyglądaliby dzisiaj, gdyby zafundowali sobie dość niefortunne fryzury. Byłem tak spięty, jak jeszcze nigdy w życiu, ale przypuszczalnie rzeczywistą przyczyną, dla której tak trudno mi mówić o tamtych tygodniach, jest fakt, że choć wiem, że nie powinienem, to mimo wszystko wciąż za nimi tęsknię.
Drobne rzeczy. Dostaliśmy kartę zdrowia Katy. Ona i Jessica urodziły się parę tygodni za wcześnie, ale Katy przynajmniej dorosła, i do czasu gdy osiągnęła osiem i pół roku, nie chorowała na nic poza normalnymi chorobami wieku dziecięcego. Potem nie wiadomo dlaczego zaczęły się dolegliwości. Bóle brzucha, ataki wymiotów, niekończąca się biegunka; kiedyś wylądowała na pogotowiu trzy razy w ciągu miesiąca. Rok temu, po jednym szczególnie ostrym ataku, lekarze wykonali rozpoznawczą laparotomię – ślad po operacji, który zauważył Cooper i przez którą nie udało jej się rozpocząć nauki w szkole baletowej. Zdiagnozowali „idiomatyczną, pseudoobstrukcyjną chorobę jelit z atypicznym brakiem rozdęcia". Czytając między wierszami, doszedłem do wniosku, że oznaczało to, iż wyeliminowali wszystkie pozostałe rzeczy i kompletnie nie mieli pojęcia, co z dzieciakiem było nie tak.
– Münchhausen per procura? – spytałem Cassie, która czytała mi przez ramię, oparłszy ręce na krześle. Zajęliśmy we trójkę kąt pokoju operacyjnego, jak najdalej od telefonu, gdzie mogliśmy zachować minimum prywatności, jeśli nie podnosiliśmy głosu.
Wzruszyła ramionami, zrobiła minę.
– Możliwe. Ale są tu rzeczy, które nie pasują. Większość matek z syndromem Münchhausena miała w przeszłości kontakt z medycyną – pracowały w przychodni czy coś podobnego. – Margaret skończyła szkołę w wieku piętnastu lat i do czasu wyjścia za mąż pracowała w fabryce ciastek Jacobsa. – No i zobacz zapisy przyjęcia. Połowę razy to wcale nie Maigaret przywoziła Katy do szpitala, tylko Jonathan, Rosalind, Vera, raz nawet nauczyciel… U matek z zespołem Münchhausena przeniesionym chodzi właśnie o uwagę i współczucie, jakie otrzymują od lekarzy i pielęgniarek. Nie pozwoliłaby komu innemu znaleźć się w centrum zainteresowania.
– Więc eliminujemy Margaret?
Cassie westchnęła.
– Nie pasuje do profilu, ale to niczego nie przesądza; może być wyjątkiem. Żałuję, że nie możemy zobaczyć kart pozostałych dziewczynek. Takie matki zwykle nie koncentrują się na jednym dziecku i nie zostawiają reszty w spokoju. Przerzucają się z dziecka na dziecko, żeby uniknąć podejrzeń, albo zaczynają od najstarszego, a potem przenoszą się na następne, kiedy starsze dorasta do wieku, w którym może narobić szumu. Jeśli to Margaret, to i w pozostałych dwóch kartach znalazłoby się coś dziwnego – na przykład tej wiosny, kiedy Katy przestała chorować, coś złego przytrafiłoby się Jessice… zapytajmy rodziców, czy możemy je sprawdzić.