Rosalind kiwnęła głową.
– Dziękuję, detektywie Ryan. Zapamiętam. – Sprawiała wrażenie przygnębionej i zamkniętej w sobie i czułem, że w pewien sposób ją zawiodłem.
Cassie była w pokoju wydziału, kopiowała zeznania.
– Kto to był?
– Rosalind Devlin.
– I co mówiła?
Z jakiś powodów nie miałem ochoty powtarzać jej wszystkich szczegółów.
– Niewiele. Tylko to, że niezależnie od tego, co myśli Jonathan, Katy podobali się chłopcy. Rosalind nie zna żadnych imion; będziemy musieli jeszcze raz porozmawiać z koleżankami Katy i zobaczymy, czy powiedzą coś więcej. Mówiła też, że Katy kłamała, ale przecież większość dzieci kłamie.
– Coś jeszcze?
– Raczej nie.
Cassie z kartką w dłoni odwróciła się od kserokopiarki i spojrzała na mnie, ale z jej wzroku nie potrafiłem nic odczytać.
– Przynajmniej z tobą rozmawia. Powinieneś z nią utrzymywać kontakt. Może się otworzy.
– Zapytałem ją, czy w domu dzieje się coś złego – dodałem z miną winowajcy. – Powiedziała, że nie, ale jej nie uwierzyłem.
– Hm – mruknęła Cassie i ponownie zajęła się kopiowaniem.
Kiedy następnego dnia ponownie rozmawialiśmy z Cristiną, Marianne i Beth, były stanowcze: Katy nie miała żadnych chłopaków i w nikim się nie durzyła.
– Czasami próbowałyśmy coś z niej wyciągnąć na temat chłopaków – powiedziała Beth – ale nie naprawdę, rozumie pan? Tylko żartowałyśmy. – Była ruda i wyglądała na wesołe dziecko, nabierała już kształtów, a kiedy do oczu napłynęły jej łzy, wydawała się zaskoczona, jakby nie wiedziała, co to płacz. Sięgnęła do rękawa swetra i wyjęła postrzępioną chusteczkę.
– Mogła nam nie mówić – rzekła Marianne. Była najcichsza z całej grupy, jasnowłosa, blada, ubierała się w modne ciuchy nastolatki. – Katy jest… Katy była bardzo skryta. Pamiętacie, jak pierwszy raz zdawała do szkoły baletowej, a my nawet o tym nie wiedziałyśmy, dopóki się nie dostała?
– Ej, halo, to nie to samo – wtrąciła Christina, ale i ona płakała i przez zapchany nos jej głos nie brzmiał autorytatywnie. – Nie przeoczyłybyśmy chłopaka.
Oczywiście na wszelki wypadek policjanci przepytali każdego chłopca na osiedlu i w klasie Katy, a ja zdałem sobie sprawę, że w pewnym sensie tego właśnie oczekiwałem. Sprawa przypominała niekończącą się, denerwującą i oszukańczą grę uliczną w trzy kubki: wiedziałem, że nagroda gdzieś jest, tuż przed moimi oczami, ale gra była ustawiona, a ruchy za szybkie, i za każdym razem wskazywałem pusty kubek.
Sophie zadzwoniła do mnie, kiedy wyjeżdżaliśmy z Knocknaree, powiedziała, że mają już wyniki. Szła gdzieś; słyszałem, jak w telefonie odbija się echo jej szybkich, stanowczych kroków.
– Mam dla was wyniki tej dziewczynki, Devlin. W laboratorium czeka się sześć tygodni w kolejce i sam wiesz, jacy są, ale zmusiłam ich, żeby to zrobili poza kolejnością. W zasadzie musiałam się praktycznie przespać z tym palantem szefem, zanim to zrobił.
Serce mi skoczyło.
– Dziękuję ci, Sophie. Znów jesteśmy twoimi dłużnikami. – Cassie, prowadząc, spojrzała na mnie; bezgłośnie powiedziałem: – Wyniki.
– Wynik badania toksykologicznego jest negatywny: nie była pod wpływem narkotyków, alkoholu ani żadnych lekarstw. Miała na sobie ślady głównie pochodzące z zewnątrz – ziemia, pyłki kwiatów, to co zwykle. Wszystko się zgadza ze składem ziemi wokół Knocknaree, nawet to, co miała wewnątrz ubrań i we krwi. Czyli nie tylko to, co przyczepiło się do niej w miejscu, gdzie ją porzucono. W laboratorium powiedzieli, że w tym lesie rośnie jakaś rzadka roślina, endemit – bardzo to podekscytowało faceta od roślin – a pyłków nie wywiewa dalej niż na półtora kilometra. Podejrzewamy, że cały czas przebywała w Knocknaree.
– To pasuje do tego, co mamy – powiedziałem. – Przejdź do dobrych wiadomości.
Sophie prychnęła.
– To były dobre wiadomości. Odciski palców prowadzą donikąd: połowa z nich pasuje do archeologów, a reszta jest zbyt zamazana, żeby się do czegokolwiek nadała. Praktycznie wszystkie włókna odpowiadają temu, co znaleźliśmy w domu; garść niezidentyfikowanych, ale nic, co by się wyróżniało. Jeden włos na podkoszulku pasuje do tego idioty, który ją znalazł, dwa pasują do matki – jeden na spodniach, jeden na skarpetce, ale ona pewnie robi pranie, więc nic w tym podejrzanego.
– DNA? Albo odciski palców, cokolwiek?
– Ha. – Sophie jadła coś chrupkiego, pewnie chipsy; zazwyczaj odżywia się niezdrowo. – Kilka fragmentarycznych, krwawych, ale odciśniętych przez gumową rękawiczkę – to ci niespodzianka. Nie ma też fragmentów nabłonka. I brak nasienia albo śliny oraz krwi innej niż krew ofiary.
– Świetnie – powiedziałem, powoli tracąc zapał. Znów się naciąłem, miałem wielkie nadzieje i poczułem się jak frajer.
– Poza tą starą plamą, którą znalazła Helen. Sprawdzili grupę krwi: A Rh plus. Wasza ofiara ma zero Rh minus.
Na chwilę zamilkła, by włożyć do ust garść chipsów, a w moim żołądku tymczasem zachodziły jakieś skomplikowane procesy.
– Co? – spytała, choć się nie odezwałem. – To chciałeś usłyszeć, prawda? Taka sama jak krew ze starej sprawy. Okay, to nic pewnego, ale przynajmniej coś je łączy.
– Tak. – Czułem, że Cassie słucha, odwróciłem się do niej plecami. – To świetnie. Dzięki, Sophie.
– Wysłaliśmy ubranie i buty do analizy DNA – dodała Sophie – ale na twoim miejscu nie liczyłabym na zbyt wiele. Kto trzyma dowody w postaci próbek krwi w piwnicy?
Cassie, choć się nie umawialiśmy, sprawdzała starą sprawę, podczas gdy ja koncentrowałem się na Devlinach. McCabe zmarł kilka lat temu na atak serca, ale pojechała zobaczyć się z Kiernanem. Przeszedł już na emeryturę i mieszkał w Laytown, malutkiej wiosce na wybrzeżu. Był już dobrze po siedemdziesiątce, miał ogorzałą, pogodną twarz i sylwetkę zawodnika rugby, który się zaniedbał; zabrał Cassie na długi spacer po szerokiej, pustej plaży, gdzie pośród krzyków mew i kulików opowiedział jej to, co pamiętał na temat sprawy Knocknaree. „Wyglądał na szczęśliwego", powiedziała tego wieczoru, napaliła właśnie w kominku i smarowała musztardą ciabatty, a Sam nalewał wina. Kiernan zajął się stolarką, na znoszonych spodniach miał pełno kurzu; żona otuliła go szalikiem i pocałowała w policzek, kiedy wychodził.
Pamiętał każdy szczegół sprawy. W całej krótkiej, chaotycznej historii Irlandii dałoby się znaleźć nie więcej niż tuzin dzieci, które zniknęły i nigdy się nie odnalazły, a Kiernan nie mógł zapomnieć, że sprawa tych dwojga przypadła jemu, a on zawiódł. Poszukiwania, jak powiedział Cassie (trochę obronnie, twierdziła, jakby tysiące razy przerabiał tę rozmowę w myślach), były zakrojone na szeroką skalę: psy, helikoptery, nurkowie; policjanci i ochotnicy przeczesali kilometry lasu, wzgórz i pól w każdym kierunku, przez wiele tygodni zaczynali co rano o świcie i pracowali do zapadnięcia letniego zmierzchu; sprawdzili ślady wiodące do Belfastu i Kerry, a nawet Birmingham; i przez cały czas jakiś głosik szeptał Kiernanowi, że patrzą w złym kierunku, że odpowiedź mają cały czas tuż przed nosem.
– A jaka jest jego teoria? – spytał Sam.
Wrzuciłem ostatni stek na jego ciabattę i podałem talerze.
– Później – odpowiedziała Samowi Cassie. – Najpierw zajmij się kanapką. Jak często Ryan robi coś, co warto docenić?