Źle sypiałem, nawet gdy nie czekało na mnie dużo pracy. Jak już wspominałem, często miewam ten problem, ale tym razem było to coś innego: w ciągu tamtych tygodni nieustannie odkrywałem, że jestem uwięziony w jakiejś strefie cienia między snem a jawą, nie mogłem przejść do żadnego z tych stanów. „Uważaj!" – znienacka odzywały się w mojej głowie głosy albo: „Nie słyszę cię. Co? Co?". Na wpół śniłem o ciemnych intruzach chodzących ukradkiem po pokoju, grzebali w notatkach i przerzucali koszule w szafie. Wiedziałem, że nie mogą być prawdziwi, ale całą, wypełnioną paniką wieczność zajmowało mi oprzytomnienie, bo dopiero wtedy mógłbym się z nimi zmierzyć albo się ich pozbyć. Kiedy się budziłem, ze zdziwieniem odkrywałem, że leżę przy ścianie przy drzwiach do pokoju i z trudem usiłuję wstać, by wymacać włącznik światła. W głowie mi się kręciło, a skądś dobiegało mnie stłumione zawodzenie i musiało upłynąć sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że to mój głos. Włączałem światło i lampkę przy biurku, wsuwałem się z powrotem do łóżka i leżałem, zbyt roztrzęsiony, by zasnąć z powrotem, czekając na dzwonek budzika.
W tym stanie zawieszenia nieustannie słyszałem także dziecięce głosy. Nie były to głosy Petera ani Jamie: grupa dzieci w oddali recytowała rymowanki, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Ich głosy były wesołe, nieczułe i zbyt czyste, żeby mogły należeć do człowieka, a w tle słyszałem energiczny i wytrawny rytm klaśnięć. „Hej, goń mnie, kolego, dookoła drzewa tego… raz, dwa, małych chłopców gra, cali na zielono, jeden sam, zawsze będzie tam…”. Czasami ten odległy chór tkwił w mojej głowie przez cały dzień, towarzyszył mi w każdej wykonywanej czynności. Żyłem w śmiertelnym strachu, że O’Kelly złapie mnie na mruczeniu jednej z tych rymowanek.
Rosalind zadzwoniła do mnie na komórkę w sobotę. Byłem w pokoju operacyjnym, Cassie wybrała się na rozmowę do Biura Osób Zaginionych, za moimi plecami O’Gorman wrzeszczał coś o jakimś facecie, który nie potraktował go wystarczająco uprzejmie, gdy O’Gorman chodził od drzwi do drzwi i rozmawiał z ludźmi. Musiałem przycisnąć telefon do ucha, żeby ją słyszeć.
– Panie detektywie, tu Rosalind… Przepraszam, że panu zawracam głowę, ale czy znalazłby pan czas, żeby porozmawiać z Jessicą?
W tle słychać było miejskie hałasy: samochody, głośne rozmowy, sygnalizację dźwiękową na przejściu dla pieszych.
– Oczywiście. Gdzie jesteś?
– Jesteśmy w mieście. Czy mogłybyśmy się z panem spotkać w barze hotelu Central, powiedzmy za dziesięć minut? Jessica chciałaby panu coś powiedzieć.
Wyjąłem główne akta i zacząłem je przeglądać, żeby sprawdzić datę urodzenia Rosalind: rozmowę z Jessicą musiałem przeprowadzić w obecności osoby dorosłej.
– Jesteście z rodzicami?
– Nie. Ja… nie. Myślę, że Jessica wolałaby porozmawiać bez nich.
Po plecach przeszły mi ciarki. Znalazłem stronę z danymi rodziny: Rosalind miała osiemnaście lat, to znaczy, że się nadawała.
– Nie ma problemu. Zobaczymy się na miejscu.
– Dziękuję, wiedziałam, że mogę się do pana zwrócić… przepraszam za pośpiech, ale powinnyśmy być w domu, zanim… – Bipnięcie i cisza. Albo bateria się wyładowała, albo skończyły się pieniądze na koncie. Napisałem Cassie notatkę „Zaraz wracam" i wyszedłem.
Rosalind miała dobry gust. Atmosfera w barze hotelu Central nie poddaje się upływowi czasu – gzymsy na suficie, ogromne, wygodne fotele, półki z dziwnymi, starymi książkami w eleganckich oprawach – to wszystko w przyjemny sposób kontrastuje z szaleństwem panującym na zewnątrz. Czasami przychodziłem tu w soboty na kieliszek brandy i cygaro – jeszcze przed wprowadzeniem zakazu palenia – i spędzałem popołudnia, czytając „Almanach farmera" z 1938 roku albo trzeciorzędne wiersze z epoki wiktoriańskiej.
Rosalind i Jessica siedziały przy oknie. Włosy Rosalind były luźno związane do góry, miała na sobie biały strój, długą spódnicę i zwiewną, wykończoną koronką bluzkę, która doskonale stapiała się z otoczeniem, dziewczyna wyglądała, jakby właśnie wyszła z jakiegoś edwardiańskiego przyjęcia w ogrodzie. Pochylała się do przodu i szeptała coś do ucha Jessiki, powoli, uspokajająco głaszcząc jej włosy.
Jessica siedziała w fotelu z podciągniętymi nogami, a mnie znów uderzył jej wygląd, prawie tak samo jak za pierwszym razem. Słońce wpadające przez wysokie okno zmieniało ją w jaśniejącą wizję kogoś innego, kogoś żywego, przejętego i zagubionego. Doskonałe łuki brwi, pochyłość nosa, dziecinne wygięcie ust: ostatni raz, kiedy patrzyłem na tę twarz, była pozbawiona wyrazu i usmarowana krwią – taką zapamiętałem z sali sekcyjnej. Jessica wyglądała jak skazaniec, któremu wstrzymano egzekucję; jak Eurydyka zwrócona Orfeuszowi z ciemności na przelotny, cudowny moment. Aż wstrzymałem oddech, tak bardzo chciałem sięgnąć i położyć rękę na delikatnej, ciemnej główce, przyciągnąć ją do siebie i poczuć ciepło i oddech małej, jakby dzięki temu, że będę ją chronił z całych sił, uda mi się cofnąć czas i ochronić i Katy.
– Rosalind – powiedziałem. – Jessica.
Jessica podskoczyła, gwałtownie otworzyła oczy i złudzenie znikło. Trzymała coś w rękach, torebkę z cukrem wyjętą z miski stojącej na środku stołu, włożyła róg do ust i zaczęła go ssać.
Na mój widok twarz Rosalind się rozjaśniła.
– Detektyw Ryan! Jak miło pana widzieć. Wiem, że to tak w ostatniej chwili, ale… och proszę siadać, proszę siadać… – Przystawiłem jeszcze jeden fotel. – Jessica coś widziała, myślę, że powinien pan o tym wiedzieć. Prawda, kochanie?
Jessica wzruszyła ramionami, było to dziwne wzdrygnięcie.
– Cześć, Jessico – powiedziałem jak najdelikatniej i najspokojniej. Moje myśli galopowały w dziesiątkach kierunków jednocześnie: jeśli ma to coś wspólnego z rodzicami, to będę musiał im znaleźć jakieś miejsce, a Jessica fatalnie wypadnie podczas składania zeznań w sądzie… – Cieszę się, że postanowiłyście mi o tym powiedzieć. Co widziałaś?
Otworzyła usta, zakołysała się lekko na fotelu. Potem pokręciła głową.
– O rany… Podejrzewałam, że tak się może stać. – Westchnęła Rosalind. – Cóż. Powiedziała mi, że widziała Katy…
– Dziękuję, Rosalind – przerwałem – ale muszę to usłyszeć od Jessiki. Inaczej będzie to pogłoska, a tych się nie dopuszcza w sądzie.
Rosalind wpatrywała się we mnie w osłupieniu, zaskoczona. W końcu kiwnęła głową.
– Aha, oczywiście. Skoro tak to wygląda, w takim razie… mam tylko nadzieję… – Pochyliła się w stronę Jessiki i próbowała spojrzeć jej w oczy, jednocześnie się uśmiechając, założyła jej włosy za ucho. – Jessico? Kochanie? Naprawdę powinnaś powiedzieć detektywowi Ryanowi to, o czym rozmawiałyśmy, słonko. To ważne.
Jessica odwróciła głowę.
– Nie pamiętam – szepnęła.
Rosalind zacisnęła usta w uśmiechu.
– No dalej, Jessico. Przed chwilą, zanim przyjechałyśmy tutaj i wyciągnęłyśmy pana detektywa z pracy, pamiętałaś bardzo dobrze. Prawda?
Jessica znów potrząsnęła głową i ugryzła torebkę z cukrem. Jej usta drżały.
– W porządku. – Miałem ochotę nią potrząsnąć. – Jest troszkę zdenerwowana. Przeżyła ciężkie chwile. Prawda, Jessico?
– Obydwie przeżyłyśmy ciężkie chwile – ostrym tonem wtrąciła Rosalind – ale jedna z nas powinna zachowywać się jak dorosła, a nie jak głupia dziewczynka. – Jessica skuliła się jeszcze bardziej w swoim za dużym swetrze.