Выбрать главу

– Cassie – powiedział Sam, a jego twarz się rozjaśniła – jesteś skarbem. Stawiam ci za to piwo.

– Chcesz zamiast mnie przeczytać raporty z rozmów z mieszkańcami? O’Gorman buduje zdania jak George Bush, na ogół nie mam pojęcia, o co mu chodzi.

– Posłuchaj, Sam, jeśli to się powiedzie, obydwoje będziemy ci bardzo długo stawiać piwo. – Sam ruszył w stronę swojej części stołu, po drodze, uszczęśliwiony, klepnął niezdarnie Cassie po ramieniu i zaczął przekopywać się przez plik wycinków prasowych niczym pies, który podchwycił trop, a Cassie i ja wróciliśmy do swoich raportów.

Zostawiliśmy mapę przyklejoną do ściany, co mnie denerwowało z przyczyn, które nie do końca potrafiłem określić. Myślę, że chodziło o jej perfekcyjność, kruche, urocze szczegóły: drobne listki zwijające się na drzewach w lesie, guzowate kamyki w murze donżonu. Przypuszczam, że miałem jakieś podświadome wrażenie, że pewnego dnia spojrzę na nią i zobaczę dwie maleńkie roześmiane twarze znikające pomiędzy narysowanymi piórem i długopisem drzewami. Cassie naszkicowała na jednym z żółtych fragmentów dewelopera w garniturze z rogami i małymi kłami, rysuje jak ośmiolatek, ale i tak podskakiwałem za każdym razem, gdy kątem oka dostrzegałem łypiącego na mnie cholernika.

***

Zacząłem próbować – tak naprawdę po raz pierwszy życiu – przypominać sobie, co się wydarzyło wtedy w lesie. Niechętnie się do tego zabierałem, z trudem przyznając się przed samym sobą, co w ogóle robię, niczym dziecko, które zdrapuje strup, ale boi się spojrzeć. Chodziłem na długie spacery – głównie wczesnym rankiem albo w nocy, kiedy nie zostawałem u Cassie i nie mogłem zasnąć – przemierzałem miasto godzinami w czymś na kształt transu, słuchając ulotnych dźwięków dochodzących z zakątków umysłu. Dochodziło do tego, że przyłapywałem się na tym, jak z oszołomieniem, mrugając, wpatruję się w tandetny neon reklamowy nieznanego mi centrum handlowego albo w elegancki dach jakiegoś domu z epoki georgiańskiej w ekskluzywnej części Dun Laoghaire, nie mając zielonego pojęcia, jak się tam dostałem.

To działało, przynajmniej do pewnego stopnia. Wyzwolony umysł wyrzucał z siebie strumienie obrazów niczym przyspieszony pokaz slajdów i stopniowo nauczyłem się wychwytywać i zatrzymywać niektóre z nich. Rodzice przywożący nas do miasta, żeby zrobić zakupy przed pierwszą komunią, Peter i ja w szykownych ciemnych garniturach, zgięci wpół, nieczule wyjący ze śmiechu, kiedy Jamie – po długiej, stoczonej szeptem bitwie z matką – wyszła z przebieralni dla dziewcząt w bezie, w której wyglądała strasznie. Szalony Mick, miejscowy głupek, który przez cały rok nosił płaszcze i rękawiczki bez palców i mamrotał pod nosem przekleństwa; Peter powiedział, że Mick oszalał, bo kiedy był młody, robił brzydkie rzeczy z dziewczyną, ona urodziła dziecko i powiesiła się w lesie, a jej twarz zrobiła się czarna. Pewnego dnia Mick zaczął krzyczeć przed sklepem Lowry’ego. Policjanci zabrali go radiowozem i nigdy więcej już go nie ujrzeliśmy. Moja szkolna ławka, zrobiona ze starego drewna o ogromnych słojach, z przestarzałym otworem na kałamarz w górnej części, przez lata wytarta do połysku, inkrustowana gryzmołami niczym kij hokejowy, były tam serca z inicjałami w środku, „Des Pearse był tutaj 12/10/67". Nic nadzwyczajnego, wiem, nic, co mogłoby nam pomóc w sprawie, nie znalazło się nic, co warte by było wspominania. Lecz pamiętajcie, że byłem przyzwyczajony do tego, by uważać za oczywiste, że pierwsze dwanaście lat mojego życia mniej lub bardziej odeszło na zawsze. Dla mnie każdy uratowany skrawek zdawał się niesamowicie sugestywny i magiczny, jak fragment kamienia z Rosetty z jedną wyrzeźbioną złudną postacią.

A czasami przypominałem sobie coś, co można by nazwać istotnym, nawet jeśli nic nie wnosiło do sprawy. Metallica i Sandra siedzą na drzewie… My, jak stopniowo i z dziwnym poczuciem zniewagi zaczynałem pojmować, nie byliśmy jedynymi ludźmi, którzy uważali las za swoje terytorium i zajmowali się tam swoimi sprawami. Głęboko w lesie znajdowała się polana, niedaleko starego zamku – kwitły tam pierwsze dzwonki na wiosnę, odbywaliśmy walki na miecze przy użyciu giętkich gałęzi, które zostawiały na ramionach długie czerwone ślady, rosła skłębiona kępa krzewów jeżyn, które pod koniec lata były obwieszone owocami – i czasami, kiedy nie mieliśmy nic bardziej interesującego do roboty, szpiegowaliśmy motocyklistów. Pamiętam tylko jedną taką sytuację, ale doskonale wiem, że robiliśmy to wcześniej.

Gorący, letni dzień, czułem na karku słońce i smak fanty w ustach. Na polanie, na skrawku ugniecionej trawy, leżała na plecach Sandra, a Metallica na niej. Bluzka zsuwała się jej z ramienia i widać było, czarne koronkowe ramiączko biustonosza. Dłonie trzymała we włosach Metalliki i całowali się z otwartymi ustami.

– Fuj, tak można złapać zarazki – szepnęła mi do ucha Jamie.

Mocniej przywarłem do ziemi, czułem, jak trawa odgniata mi się na brzuchu, w miejscu gdzie zawinął się podkoszulek. Oddychaliśmy przez usta, żeby być ciszej.

Peter wydał długi dźwięk imitujący pocałunek, wystarczająco cichy, by tamci go nie usłyszeli, a my zakryliśmy usta dłońmi, chichocząc i szturchając się, by się nawzajem uspokoić. Przeciwsłoneczny i wysoka dziewczyna z pięcioma kolczykami byli po drugiej stronie polany. Anthrax siedział głównie na skraju lasu, kopał mur, palił papierosy i rzucał kamieniami i puszkami po piwie. Peter uniósł kamyk i uśmiechając się, rzucił go, kamyk upadł w trawę kilka centymetrów od ramienia Sandry. Metallica ciężko dyszał, nawet nie spojrzał, a my musieliśmy ukryć twarze głęboko w wysokiej trawie, żeby w końcu przestać się śmiać.

Wtedy Sandra odwróciła głowę i utkwiła we mnie spojrzenie, patrzyła prosto na mnie, przez wysokie źdźbła trawy i cykorię. Metallica całował jej szyję, a ona się nie ruszała. Gdzieś obok mojej dłoni cykał konik polny. Obejrzałem się i poczułem, jak moje serce powoli uderza o ziemię.

– Chodź – pogonił mnie szeptem Peter – Adam, chodź. – Ręce przyjaciół pociągnęły mnie za łokcie. Rzuciłem się, raniąc nogi o jeżyny, z powrotem w gęsty cień drzew. Sandra w dalszym ciągu na mnie patrzyła.

***

Były także i inne wspomnienia, których wolałbym nie przywoływać. Na przykład przypomniałem sobie, jak zeskakiwałem ze schodów w naszym domu. Pamiętam to dokładnie: prążkowany wzór na tapecie w blaknące bukieciki róż, sposób, w jaki snop światła wypływał spod drzwi do łazienki i dalej na klatkę schodową, wirujące drobinki kurzu, kasztanowy połysk poręczy, zwinny, wyćwiczony gest ręki, którą odpychałem się od balustrady, żeby łagodnie popłynąć w dół, stopy powoli unoszące się siedem do dziesięciu centymetrów nad podłogą.

Pamiętałem także, jak nasza trójka odkryła tajemniczy ogród gdzieś w samym środku lasu. Znajdował się za jakimś ukrytym murem albo bramą. Zdziczałe drzewa owocowe, jabłonie, wiśnie, grusze, połamane marmurowe fontanny, strużki wody, które wciąż z bulgotem płynęły wzdłuż ścieżek zielonych od mchu pokrywającego kamienie, w każdym rogu wspaniałe, obrośnięte bluszczem posągi, stopy w burzy zielska, ramiona i głowy popękane i rozrzucone w trawie i leśnych trybulach. Szare światło zmierzchu, szelest naszych stóp i rosa na gołych nogach. Jamie kładąca drobną i różową dłoń na kamiennych fałdach szat, spoglądająca w górę, w ślepe oczy. Nieskończona cisza. Doskonale wiedziałem, że gdyby ten ogród jeszcze istniał, to podczas wstępnych badań znaleźliby go archeolodzy, posągi już dawno by odwieziono do Muzeum Narodowego, a Mark z właściwą sobie drobiazgowością opisałby je, ale w tym właśnie leżał problem – ja to pamiętałem.