Ludzie z wydziału przestępstw komputerowych zadzwonili do mnie w środę wcześnie rano: coś wyłowili, przetrząsając komputer naszego ostatniego podejrzanego w sprawie mężczyzny w dresie, i potwierdzili, że faktycznie grzebał w Internecie, gdy Katy zginęła. Z pewną dozą zawodowej satysfakcji dodali, że chociaż biedak dzielił dom i komputer ze swoimi rodzicami i żoną, to e-maile i wpisy na tablicy dyskusyjnej potwierdzają, że każdy z domowników robił charakterystyczne błędy ortograficzne i interpunkcyjne. Wpisy zrobione w czasie, gdy Katy umierała, idealnie pasowały do wzoru podejrzanego.
– Kurwa – rzuciłem, odwieszając słuchawkę i chowając twarz w dłoniach. Mieliśmy już materiał z kamery przedstawiający faceta od nocnego autobusu w Supermacu, na którym z lodowatą koncentracją pijanego maczał frytki w sosie barbecue. W głębi duszy trochę się tego spodziewałem, ale i tak czułem się dość marnie – brak snu, za mało kawy, dokuczliwy ból głowy – no i było o wiele za wcześnie, żebym mógł pojąć, że mój jedyny dobry trop właśnie się rozpłynął.
– Co? – Cassie spojrzała w górę, przerywając to, co robiła.
– Alibi Kawasaki Kida zostało potwierdzone. Jeśli facet, którego widziała Jessica, to nasz człowiek, z całą pewnością nie jest z Knocknaree, a ja nie mam zielonego pojęcia, gdzie go szukać. Wracamy do cholernego punktu wyjścia.
Cassie rzuciła na dół garść papierów i przetarła oczy.
– Rob, nasz facet jest miejscowy. Wszystko na to wskazuje.
– To kim, do diabła, jest mężczyzna w dresie? Jeśli ma alibi na czas morderstwa i przypadkiem rozmawiał z Katy pewnego dnia, to dlaczego tego nie powiedział?
– Zakładając – powiedziała Cassie, patrząc na mnie z ukosa – że w ogóle istnieje.
Opanowała mnie furia.
– Sorry, Maddox, ale o czym ty, do cholery, mówisz? Sugerujesz, że Jessica wymyśliła sobie całą tę sprawę, tak dla śmiechu? Prawie nie znasz tych dziewcząt. Czy ty masz pojęcie, jak bardzo są załamane?
– Ja tylko mówię – Cassie uniosła brwi – że mają bardzo dobry powód, dla którego warto wymyślić taką historię.
W ułamku sekundy, zanim zdążyłem stracić nad sobą panowanie, dotarło do mnie.
– Cholera – powiedziałem. – Rodzice.
– Alleluja. Ślady inteligentnego życia.
– Przepraszam. Przepraszam, że się na tobie wyżyłem, Cass. Rodzice… cholera. Jeśli Jessica uważa, że zrobiło to jedno z rodziców, i wszystko to wymyśliła…
– Jessica? Naprawdę myślisz, że mogłaby coś takiego wymyślić? Ona ledwie się odzywa.
– Okay, w takim razie Rosalind. Wymyśla mężczyznę w dresie, żeby odciągnąć naszą uwagę od rodziców, trenuje Jessicę – cała ta sprawa z Damienem to zwykły przypadek. Ale Cass, skoro zadała sobie trud, żeby to w ogóle zrobić… jeśli zawracała sobie głowę, to musi z całą pewnością coś wiedzieć. Albo ona, albo Jessica musiały coś widzieć lub słyszeć.
– We wtorek… – zaczęła Cassie i urwała, ale i tak pomyśleliśmy o tym samym, choć było to zbyt straszne, żeby wypowiadać to na głos. W tamten wtorek ciało Katy musiało się gdzieś znajdować.
– Trzeba porozmawiać z Rosalind – powiedziałem, idąc do telefonu.
– Rob, nie ścigaj jej. Tylko się wycofa. Niech sama się do ciebie zwróci.
Miała rację. Dzieci można zbić, zgwałcić, molestować na miliony nieprawdopodobnych sposobów, a i tak nie zdradzą rodziców, prosząc o pomoc. Jeśli Rosalind chroni Jonathana, Margaret albo obydwoje, to gdyby powiedziała prawdę, cały jej świat by się zawalił, musi do tego dojrzeć. Ponaglanie nic nie da. Odłożyłem słuchawkę.
Lecz Rosalind nie zadzwoniła. Po jednym czy dwóch dniach straciłem cierpliwość i zadzwoniłem na jej komórkę – z wielu powodów, niektórych niesprecyzowanych i bardziej kłopotliwych niż inne, nie chciałem dzwonić pod numer domowy. Nie było odpowiedzi. Zostawiałem wiadomości, ale nigdy nie oddzwoniła.
Szarym, nieprzyjemnym popołudniem pojechaliśmy z Cassie do Knocknaree, żeby zobaczyć, czy rodzina Savage’ów albo Alicia Rowan chce coś dodać do swoich wcześniejszych zeznań. Obydwoje mieliśmy niezłego kaca – to było nazajutrz po spotkaniu z Carlem i jego internetowym gabinetem osobliwości – i niewiele rozmawialiśmy w samochodzie. Cassie prowadziła, ja patrzyłem przez okno na liście, które zrywał porywisty wiatr, i strumienie deszczu uderzające o szybę. Żadne z nas nie było pewne, czy w ogóle powinienem się tu znajdować.
W ostatniej chwili, kiedy skręciliśmy w moją starą ulicę, a Cassie parkowała samochód, obleciał mnie strach przed pójściem do domu Petera. Nie dlatego, że widok ulicy przywołał mnóstwo wspomnień, nic z tych rzeczy – przeciwnie: przypominała mi wszystkie pozostałe ulice na osiedlu i to właśnie sprawiło, że zostałem wytrącony z równowagi, jakby Knocknaree kolejny raz mnie dopadło. Strasznie dużo czasu spędziłem w domu Petera i zastanawiałem się, kto kogo pierwszy rozpozna.
Obserwowałem z samochodu, jak Cassie idzie do drzwi domu Petera i naciska dzwonek, a niewyraźna postać wpuszcza ją do środka. Potem wysiadłem z samochodu i poszedłem ulicą w dół, do mojego dawnego domu. Adres – 11 Knocknaree Way, Knocknaree, Hrabstwo Dublin – powrócił do mnie, jakbym automatycznie odklepywał coś, czego nauczyłem się na pamięć.
Był mniejszy, niż pamiętałem, węższy, trawnik tworzył ciasny kwadracik, zamiast rozległej, chłodnej zielonej przestrzeni, którą sobie wyobrażałem. Dom niedawno przemalowano, teraz miał wesoły, maślanożółty kolor z białymi wykończeniami. Tuż przy murze wysokie czerwone i białe róże gubiły ostatnie płatki, a ja zastanawiałem się, czy to mój ojciec je posadził. Spojrzałem na okno swojego pokoju i w tej właśnie chwili zaskoczyłem, że to dom – mieszkałem tutaj. Przez te drzwi rano wybiegałem do szkoły z tornistrem, wychylałem się z tego okna, żeby wołać do Petera i Jamie, w tym ogrodzie uczyłem się chodzić. Po tej ulicy jeździłem na rowerze do chwili, kiedy we trójkę wspięliśmy się na mur na końcu ulicy i pobiegliśmy do lasu.
Na podjeździe stał niewielki srebrzysty polo, a wokół niego na plastikowym wozie strażackim pedałował trzy- czy czteroletni blondynek i wydawał z siebie wycie syreny. Kiedy doszedłem do bramy, zatrzymał się i z powagą mi się przyjrzał.
– Dzień dobry – odezwałem się.
– Idź sobie – powiedział mi stanowczo.
Nie wiedziałem, jak powinienem na to zareagować, ale jak się okazało, nie musiałem: drzwi wejściowe otworzyły się, wybiegła z nich matka dziecka – trzydziestoletnia, także blondynka, ładna w dość standardowy sposób – i opiekuńczym gestem położyła dłoń na głowie dziecka.
– W czym mogę pomóc? – spytała.
– Detektyw Robert Ryan – przedstawiłem się i wyjąłem legitymację. – Badamy sprawę śmierci Katharine Devlin.
Wzięła legitymację i dokładnie obejrzała.
– Nie wiem, jak mogłabym pomóc. Już rozmawialiśmy z innymi policjantami. Nic nie widzieliśmy, ledwie znaliśmy Devlinów.
Wciąż patrzyła na mnie nieufnie. Dziecko zaczynało się nudzić, warczało i kręciło kierownicą, ale ręka matki spoczywająca na jego ramieniu utrzymała je w miejscu. Przez otwarte drzwi słychać było wesołą muzykę – chyba Vivaldiego – i przez chwilę byłem niebezpiecznie bliski poproszenia jej: „Jest kilka rzeczy, które chciałbym z panią skonsultować, czy mógłbym na chwilę wejść?". Pomyślałem, że Cassie będzie się martwiła, kiedy wyjdzie z domu Savage’ów i zobaczy, że mnie nie ma.
– Po prostu wszystko jeszcze raz sprawdzamy. Dziękuję za poświęcenie mi czasu.