Выбрать главу

Matka obserwowała, jak odchodzę. Kiedy dotarłem do samochodu, zobaczyłem, jak pod jedną pachę wkłada sobie wóz strażacki, a pod drugą dziecko i zabiera je do środka.

***

Długo siedziałem w samochodzie, patrząc na ulicę i czując, że gdyby nie kac, to radziłbym sobie o wiele lepiej. W końcu drzwi domu Petera otworzyły się i dobiegły mnie głosy: ktoś odprowadzał Cassie podjazdem. Odwróciłem głowę i udawałem, że patrzę w przeciwnym kierunku, głęboko zamyślony, aż usłyszałem, jak drzwi się zamykają.

– Nic nowego – powiedziała Cassie, pochylając się w stronę okna samochodu. – Peter nie mówił, że się kogoś boi ani że ktoś mu sprawia kłopoty. Bystry dzieciak, dobrze wiedział, że nie należy iść z nieznajomym, chociaż trochę nazbyt pewny siebie, przez co mógł wpaść w tarapaty. Nikogo nie podejrzewali, tylko zastanawiali się, czy mogła to być ta sama osoba, która zabiła Katy. Byli tym trochę zdenerwowani.

– Jak my wszyscy.

– Wygląda na to, że nieźle sobie radzą. – Nie potrafiłem się zmusić, by o to spytać, ale bardzo chciałem wiedzieć. – Ojciec nie był zbyt zadowolony, że kolejny raz musi przez wszystko przechodzić, ale matka była urocza. Siostra Petera, Tara, nadal mieszka w domu, pytała o ciebie.

– O mnie? – zapytałem, czując irracjonalne ukłucie paniki.

– Chciała wiedzieć, czy wiemy, co teraz robisz. Powiedziałam jej, że policja straciła z tobą kontakt, ale chyba dobrze sobie radzisz. – Uśmiechnęła się chytrze. – Myślę, że dawniej trochę jej się podobałeś.

Tara: młodsza od nas rok czy dwa lata, kościste łokcie i przenikliwe spojrzenie, typ dziecka, który zawsze coś węszy, żeby donieść matce. Całe szczęście, że tam nie wszedłem.

– Może koniec końców powinienem pójść z nią porozmawiać. Ładna jest?

– Twój typ, kawał kobity o rozłożystych biodrach. Pracuje w straży miejskiej.

– No jasne. – Zaczynałem się czuć coraz lepiej. – Poproszę, żeby na pierwszą randkę włożyła mundur.

– Nie chcę tego wiedzieć. Dobra: Alicia Rowan. – Cassie wyprostowała się i sprawdziła w notesie numer domu. – Chcesz ze mną iść?

Przez chwilę zbierałem się na odwagę. Ale jeśli dobrze pamiętałem, nie spędzaliśmy zbyt wiele czasu u Jamie. Kiedy siedzieliśmy u kogoś, to głównie u Petera – jego dom był pełen wesołych hałasów, braci, sióstr i zwierzaków, a mama piekła pierniki, rodzice kupili telewizor na raty i wolno nam było oglądać kreskówki.

– Jasne – powiedziałem. – Czemu nie?

***

Drzwi otworzyła sama Alicia Rowan. Wciąż była piękna, na przekwitły, nostalgiczny sposób – delikatne kości, zapadnięte policzki, potargane blond włosy i ogromne, udręczone oczy – jak u jakiejś zapomnianej gwiazdy kina, której wygląd przez lata tylko nabrał patosu. Zobaczyłem maleńką, wyblakłą iskrę nadziei i błysk strachu w oczach, kiedy Cassie nas przedstawiała, które zgasły zaraz po tym, gdy padło imię Katy Devlin.

– Tak – odpowiedziała – tak, oczywiście, biedna dziewczynka… Czy oni… czy myślicie, że to ma coś wspólnego z…? Proszę wejść.

Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, zrozumiałem, że to był zły pomysł. Zapach – tęskna mieszanka drewna sandałowego i rumianku, gdy dotarła do mojej podświadomości, uruchomiła wspomnienia, które błyskały niczym ryby w mętnej wodzie. Na kolację dziwny chleb z kawałkami czegoś w środku, obraz nagiej kobiety na podeście, przepychaliśmy się przed nim i rżeliśmy ze śmiechu. Krycie się w szafie, z rękami oplecionymi wokół kolan, podczas gdy przed twarzą niczym dym dryfowały cienkie bawełniane spódnice. „Czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt!" – dochodziło z holu.

Zaprowadziła nas do salonu (ręcznie tkane narzuty na sofie, uśmiechnięty Budda z przydymionego jadeitu na stoliku do kawy; zastanawiałem się, co mieszkańcy Knocknaree w latach osiemdziesiątych sądzili na temat Alicii Rowan), a Cassie rozpoczęła wstępną gadkę. Oczywiście było i – nie wiem, jak mogłem tego nie przewidzieć – olbrzymie, wspaniałe zdjęcie Jamie, oprawione w ramki, na kominku: Jamie siedząca na murze okalającym osiedle, ze śmiechem mrużąca przed słońcem oczy, w tle rósł czarno-zielony las. Po obu stronach fotografii stały małe oprawione zdjęcia, na jednym z nich widać było trzy postaci: ręce oplecione wokół szyi, głowy przytknięte do siebie w papierowych koronach, pewnie Boże Narodzenie albo urodziny… Powinienem zapuścić brodę czy co – pomyślałem dziko, odwróciwszy wzrok. Że też Cassie nie dała mi czasu, żebym…

– W naszych aktach – mówiła Cassie – ze wstępnego raportu wynika, że zadzwoniła pani na policję z zawiadomieniem, że córka i jej koledzy uciekli, a nie na przykład, że zaginęli czy mieli wypadek?

– No cóż, tak. Widzi pani… O Boże. – Alicia Rowan przejechała dłonią po włosach – były to długie dłonie, które wyglądały, jakby zostały zrobione z gumy. – Miałam zamiar wysłać Jamie do szkoły z internatem, a ona nie chciała tam iść. To brzmi, jakbym była strasznie samolubna… Pewnie tak było. Ale naprawdę miałam swoje powody.

– Pani Rowan – łagodnie odezwała się Cassie – nie przyszliśmy tutaj, żeby panią osądzać.

– Och nie, wiem, wiem, że nie. Ale człowiek sam się osądza, prawda? A pani tak naprawdę… och, musiałaby pani znać całą historię, żeby zrozumieć.

– Z radością usłyszymy całą historię. Wszystko, co pani powie, może nam pomóc.

Alicia kiwnęła głową bez wielkiej nadziei, przez te wszystkie lata musiała to już słyszeć wiele razy.

– Tak, tak, rozumiem.

Lekko odetchnęła i powoli z zamkniętymi oczami wypuściła powietrze, policzywszy do dziesięciu.

– No tak… – zaczęła. – Kiedy urodziłam Jamie, miałam zaledwie siedemnaście lat. Jej ojciec był przyjacielem rodziców, żonatym, ale ja się w nim zakochałam na zabój. I wszystko wydawało się takie wyrafinowane i śmiałe, romans – pokoje hotelowe, i wymówki – a ja i tak nie wierzyłam w małżeństwo. Myślałam, że to jakaś przestarzała forma ucisku.

Ojciec. Był w aktach – George O’Donovan, prawnik z Dublina – minęło trzydzieści lat, a ona nadal go chroni.

– I wtedy stwierdziła pani, że jest w ciąży – powiedziała Cassie.

– Tak. Był przerażony, a moi rodzice odkryli całą historię i też wpadli w panikę. Powiedzieli, że muszę oddać dziecko do adopcji, ale nie chciałam. Sprzeciwiłam się. Powiedziałam, że zatrzymam dziecko i sama je wychowam. Uważałam, że to tak, jakbym trochę walczyła o prawa kobiet, tak myślę: bunt przeciwko patriarchatowi. Byłam bardzo młoda.

Miała szczęście. W Irlandii w roku 1972 kobiety były skazywane na dożywocie w przytułku albo pralniach magdalenek za o wiele mniejsze przewinienia.

– To było bardzo odważne z pani strony – zauważyła Cassie.

– Och, dziękuję. Wie pani, wtedy byłam dość odważna. Tylko zastanawiam się, czy to była właściwa decyzja. Kiedyś myślałam, że gdybym oddała Jamie do adopcji, to widzi pani… – zamilkła.

– I w końcu zmienili zdanie? – spytała Cassie. – Pani rodzina i ojciec Jamie?

Alicia westchnęła.

– Raczej nie. Nie naprawdę. Powiedzieli, że mogę zatrzymać dziecko, jeśli będziemy się od nich trzymali z dala. Przyniosłam rodzinie wstyd, oczywiście ojciec Jamie nie chciał, żeby jego żona się dowiedziała. – W jej głosie nie było słychać złości, tylko smutek i konsternację. – Rodzice kupili mi ten dom – ładny i daleko, pochodzę z Dublina, z Howth – i od czasu do czasu podsyłali mi pieniądze. Wysyłałam ojcu Jamie listy z informacjami, jak sobie radzi, i jej fotografiami. Byłam pewna, że prędzej czy później zmieni zdanie i zechce się z nią widywać. Może i tak by się stało. Nie wiem.