Выбрать главу

– Jezu – powtórzyłem. – Założę się, że nieźle mu dali popalić, kiedy go dostali w swoje ręce. – Nigdy jeszcze nie uderzyłem podejrzanego – to niepotrzebne, wystarczy by myślał, że można to zrobić – ale inni nie są tacy delikatni, a każdy, kto dźgnie nożem gliniarza, ma spore szanse zebrać kilka siniaków w drodze na posterunek.

Uniosła brew, spoglądając na mnie z rozbawieniem.

– Nie. To by spaliło całą operację. Potrzebowali go, żeby dorwać dostawcę; dopiero co zaczęli pracę z nowym tajniakiem.

– A ty nie chcesz, żeby go zwinęli? – spytałem. Frustrował mnie jej spokój i moja naiwność. – Przecież cię dźgnął.

Cassie wzruszyła ramionami.

– W sumie, jak o tym pomyśleć, to miał rację: ja tylko udawałam jego przyjaciółkę, żeby go wykorzystać. A on był wyniszczonym przez narkotyki dealerem. To właśnie robią wyniszczeni przez narkotyki dealerzy.

Dalej pamięć znów mnie zawodzi. Wiem, że chciałem zrobić na niej wrażenie, a ponieważ nigdy nie byłem ofiarą nożownika ani nie brałem udziału w strzelaninie, ani niczym takim, opowiedziałem jej rozwlekłą i w większości prawdziwą historię z czasów, gdy pracowałem w wydziale prewencji, o zdjęciu faceta, który groził, że skoczy z dachu bloku ze swoim dzieckiem (szczerze mówiąc, to musiałem być już trochę pijany: jeszcze jeden argument za tym, dlaczego jestem tak pewien, że piliśmy whiskey). Pamiętam pasjonującą rozmowę na temat chyba Dylana Thomasa, Cassie klęczącą na sofie i gestykulującą, zapomnianego papierosa, który dopalał się w popielniczce. Przekomarzając się, sprytni, lecz nieufni niczym nieśmiało krążące dzieci, obydwoje sprawdzaliśmy się ukradkowo po każdej ripoście, żeby się upewnić, czy nie przekroczyliśmy jakiejś granicy ani nie zraniliśmy swoich uczuć. Blask ognia i Cowboy Junkies, Cassie śpiewająca słodkim, chropawym półgłosem.

– A narkotyki, które dostawałaś od młodego – spytałem później. – Sprzedawałaś je studentom?

Cassie wstała, żeby nastawić czajnik.

– Czasami.

– Nie przeszkadzało ci to?

– Wszystko w pracy tajnej agentki mi przeszkadzało – odpada Cassie. – Wszystko.

***

Następnego ranka weszliśmy na posterunek jako przyjaciele. W rzeczy samej było to bardzo proste: rozrzuciliśmy nasionka, nie zastanawiając się nad tym, i obudziliśmy się pośród własnych łodyg fasoli. Gdy nadeszła godzina przerwy, pochwyciłem wzrok Cassie i pokazałem jej papierosa, wyszliśmy na zewnątrz, gdzie usiedliśmy ze skrzyżowanymi nogami po przeciwnych stronach ławki. Czekała na mnie po zakończeniu zmiany, psiocząc głośno, ile czasu zajmuje mi zebranie swoich rzeczy („Zupełnie jakbym się umówiła z Sarah Jessicą Parker. Tylko nie zapomnij o błyszczyku, słonko, nie chcielibyśmy, żeby szofer musiał po niego wracać"), a gdy schodziliśmy po schodach, spytała:

– Piwo? – Nie potrafię wyjaśnić alchemii, dzięki której po jednym spędzonym wieczorze mieliśmy wrażenie, że znamy się od lat. Zrozumieliśmy, że nadajemy na tej samej częstotliwości, a jednocześnie było to zbyt oczywiste, by mogło nas zaskoczyć.

Kiedy tylko Costello skończył zapoznawać ją z pracą w wydziale, zostaliśmy partnerami. O’Kelly się trochę opierał – nie podobał mu się pomysł dwóch nowicjuszy pracujących razem, w dodatku wiedział, że będzie musiał coś zrobić z Quigleyem – ale ja, raczej fuksem niż wskutek własnej przenikliwości, odkryłem świadka, który słyszał, jak ktoś się przechwalał, że zabił bezdomnego faceta, więc miałem u O’Kelly’ego względy i w pełni to wykorzystałem. Ostrzegał nas, że będzie nam dawał tylko najprostsze i beznadziejne sprawy, „nic, co by wymagało prawdziwej detektywistycznej roboty", a my potulnie przytaknęliśmy i raz jeszcze mu podziękowaliśmy, świadomi, że mordercy zazwyczaj nie są na tyle uprzejmi, by zagwarantować, że skomplikowane sprawy pojawiają się w ustalonej kolejności. Cassie przeniosła swoje rzeczy na biurko obok mnie, a Costello ugrzązł z Quigleyem i jeszcze przez wiele tygodni rzucał nam smutne, pełne wyrzutu spojrzenia cierpiącego labradora.

***

W ciągu paru następnych lat zapracowaliśmy, przynajmniej tak sądzę, na dobrą opinię w wydziale. Zatrzymaliśmy podejrzanego o pobicie mężczyzny na ulicy i przesłuchiwaliśmy go przez sześć godzin – choć gdyby wykasować każde powtórzenie „O kurwa, człowieku" z taśmy, to wątpię, czy zostałoby ze czterdzieści minut – aż się w końcu przyznał. Był to ćpun o imieniu Wayne („Wayne – powiedziałem do Cassie, kiedy przynosiliśmy mu sprite’a i obserwowaliśmy, jak wyciska pryszcze, przyglądając się sobie w lustrze weneckim. – Czemu zaraz po urodzeniu rodzice po prostu nie wytatuowali mu»Nikt w naszej rodzinie nie skończył szkoły średniej«na czole?"), który pobił bezdomnego faceta, znanego jako Brodaty Eddie, za to, że ukradł mu kołdrę. Po podpisaniu zeznania Wayne spytał, czy może dostać swoją kołdrę z powrotem. Oddaliśmy go mundurowym i powiedzieliśmy, że to sprawdzą, a następnie poszliśmy do Cassie z butelką szampana i gadaliśmy do szóstej rano. Następnego dnia pojawiliśmy się w pracy spóźnieni i jeszcze trochę weseli.

Jak można było przewidzieć, musieliśmy przejść przez fazę, podczas której Quigley i kilku innych przez jakiś czas pytali mnie, czy z nią sypiam i czy, jeśli to prawda, sypia z każdym; kiedy w końcu dotarło do nich, że naprawdę ze sobą nie sypiamy, doszli do wniosku, że pewnie jest lesbą (zawsze uważałem, że Cassie jest bardzo kobieca, ale rozumiałem, że dla pewnego typu ludzi fryzura i brak makijażu oraz męskie sztruksy to oznaki skłonności lesbijskich). Cassie w końcu się znudziła i zrobiła z tym porządek, pojawiając się na przyjęciu gwiazdkowym w czarnej aksamitnej sukience koktajlowej bez ramiączek i z przystojnym zawodnikiem rugby o imieniu Gerry. Był to jej daleki kuzyn, w dodatku szczęśliwie żonaty, ale ponieważ miał wobec niej rozwinięty instynkt opiekuńczy, przez cały wieczór mógł patrzeć na nią z uwielbieniem, żeby tylko ułatwić jej karierę.

Plotki ucichły, a ludzie w większym lub mniejszym stopniu zostawili nas samym sobie, co bardzo nam odpowiadało. Choć wcale tego nie widać, Cassie nie należy do osób szczególnie towarzyskich, podobnie jak ja; jest pełna życia i ma niezły refleks, kiedy chodzi o żartobliwe przekomarzanki, potrafi rozmawiać z każdym, ale jeśli ma wybór, to woli moje towarzystwo od dużej grupy. Sporo nocy przespałem na jej sofie. Nasz wskaźnik rozwiązanych spraw był dobry i rósł; O’Kelly przestał grozić, że nas rozdzieli, za każdym razem, gdy się spóźnialiśmy z papierkową robotą. Byliśmy w sądzie, żeby zobaczyć, jak Wayne zostaje uznany za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci („O kurwa, człowieku"). Sam O’Neill wprawnie naszkicował naszą karykaturkę, w której przedstawił nas jako Muldera i Scully (mam ją jeszcze gdzieś), a Cassie przykleiła ją do komputera razem z naklejką „Zły glina! Nie dostanie pączka!".

Z perspektywy czasu myślę, że Cassie zjawiła się w moim życiu we właściwej chwili. W swoich olśniewających, nieodpartych wizjach outsidera w wydziale zabójstw nie brałem pod uwagę takich elementów jak Quigley czy plotki, czy też niekończące się pokrętne przesłuchania ćpunów, którzy dysponowali słownikiem składającym się z sześciu słów i dykcją, jakby ktoś im wsadził w usta wiertło dentystyczne. Wyobrażałem sobie życie na takich obrotach i wypełnione tak ważnymi sprawami, że wszystko, co małe i nieważne, zostanie zmiecione niczym w pożarze buszu, lecz rzeczywistość mnie zadziwiła i zawiodła niczym dziecko, które otwiera prezent gwiazdkowy w błyszczącym papierze i znajduje w środku wełniane skarpety. Gdyby nie Cassie, to myślę, że skończyłbym, zmieniając się w detektywa z Prawa i bezprawia, tego z wrzodami, który uważa, że wszystko to spisek rządu.