Выбрать главу

– Biedaczysko. – Sam westchnął, grzebiąc w portfelu. – Chyba się ucieszył, że ktoś go chciał wysłuchać. Przypuszczam, że mógłby wykrzyczeć dowolną historię z dachu, a i tak nikt by nie uwierzył w ani jedno słowo. – Wyjął coś małego i srebrnego i trzymając ostrożnie w palcach, podał Cassie. Odłożyłem widelec i pochyliłem się nad jej ramieniem.

Był to kawałek celofanu, w rodzaju tego, który zdejmuje się z paczki papierosów, skręcony w ciasny, precyzyjny rulonik. Cassie rozwinęła go. Po drugiej stronie zapisano maczkiem, rozmazanym, czarnym mazakiem: „Dynamo – Kenneth McClintock. Futura – Terence Andrews. Global – Jeffrey Barnes & Conor Roche".

– Uważasz, że można na nim polegać? – spytałem.

– Walnięty równo – odparł Sam – ale jest dobrym reporterem, albo przynajmniej był. Myślę, że nie dawałby mi tych nazwisk, gdyby nie był ich pewien.

Cassie przejechała palcem po kawałku celofanu.

– Jeśli to się potwierdzi – powiedziała – to będzie najlepszy trop, jaki do tej pory mieliśmy. Nieźle, Sam.

– Wsiadł do samochodu, wiecie – kontynuował lekko zaniepokojony. – Nie wiedziałem, czy powinienem mu pozwolić prowadzić po tylu drinkach, ale… Muszę go mieć w odwodzie na wszelki wypadek. Zastanawiam się, może powinienem zadzwonić i sprawdzić, czy dotarł do domu?

***

Następnego dnia był piątek, minęło dwa i pół tygodnia śledztwa, i wczesnym wieczorem O’Kelly wezwał nas do swego biura. Na zewnątrz dzień był rześki i chłodny, ale słońce przeświecało przez wielkie okna, a w pokoju operacyjnym panował upał, tak że można było udawać, że wciąż jeszcze trwa lato. Sam siedział w kącie i gryzmolił coś, wykonując tajemnicze telefony, Cassie sprawdzała kogoś w komputerze, a ja i kilku mundurowych przygotowaliśmy kawę i właśnie roznosiliśmy kubki. W pokoju wyczuwało się skupienie, dobiegał szmer jak w szkolnej klasie, gdy wszyscy pracują. O’Kelly wsadził głowę za drzwi, włożył do ust dwa palce i zagwizdał przeraźliwie; kiedy szmery ucichły, powiedział:

– Ryan, Maddox, O’Neill. – Machnął kciukiem za siebie i zatrzasnął drzwi.

Kątem oka widziałem, jak mundurowi wymieniają się spojrzeniami, unosząc brwi. Od kilku dni się tego spodziewaliśmy, przynajmniej ja się spodziewałem. Ćwiczyłem tę scenę w głowie podczas drogi do pracy i pod prysznicem, a nawet podczas snu budziłem się, argumentując.

– Krawat – zwróciłem się do Sama i pokazałem mu ręką. Kiedy się koncentrował, krawat zawsze przekrzywiał mu się w jedną stronę.

Cassie szybko napiła się kawy i głośno wypuściła powietrze.

– Dobra. Ruszamy. – Policjanci wrócili do swoich zajęć, ale czułem, że obserwują, jak wychodzimy z pokoju i idziemy korytarzem.

– No więc – powiedział O’Kelly, gdy tylko znaleźliśmy się w jego biurze. Siedział już za biurkiem, bawiąc się jakąś okropną chromowaną zabawką, która została tu jeszcze po poprzednikach z lat osiemdziesiątych. – Jak tam idzie Operacja Jak-zwał-tak-zwał?

Żadne z nas nie usiadło. Zdaliśmy mu drobiazgowy raport na temat tego, co zrobiliśmy, by znaleźć zabójcę Katy Devlin, i dlaczego nic z tego nie wyszło. Mówiliśmy zbyt szybko i za długo, powtarzaliśmy się, wchodziliśmy w szczegóły, które już znał: wszyscy czuliśmy, co za chwilę nastąpi, i żadne z nas nie chciało tego usłyszeć.

– Wygląda na to, że przerobiliście wszystkie zasadnicze rzeczy – powiedział O’Kelly, kiedy w końcu zamilkliśmy. Wciąż bawił się swoją okropną zabawką, klik, klik, klik… – Macie już głównego podejrzanego?

– Skłaniamy się ku rodzicom – powiedziałem. – Jedno albo oboje.

– To znaczy, że nie macie nic poważnego na żadne z nich.

– Wciąż to badamy, sir – odezwała się Cassie.

– A ja mam wytypowanych czterech ludzi do telefonów z pogróżkami – wtrącił Sam.

O’Kelly spojrzał do góry.

– Czytałem twoje raporty. Lepiej się pilnuj.

– Tak jest.

– Świetnie – rzekł O’Kelly. Odłożył chromowaną zabawkę. – Byle dalej. Nie potrzeba wam do tego trzydziestu mundurowych.

Tego się właśnie spodziewałem, ale i tak walnęło mnie to jak obuchem. Mundurowi nigdy tak naprawdę nie przestali mnie irytować, ale z drugiej strony ich odejście oznaczało początki odwrotu. Jeszcze kilka tygodni i O’Kelly wstawi nas z powrotem do grafiku, da nam nowe sprawy, a Operacja Westalka stanie się sprawą, nad którą będziemy pracowali w wolnych chwilach, jeszcze kilka miesięcy i sprawa Katy zostanie przeniesiona do piwnicy, a na tekturowych pudełkach przez rok czy dwa zdąży się zebrać kurz, zanim znajdziemy nowy trop. Kanał RTE zrobi na jej temat tandetny dokument, z lekko chropawym głosem lektora i kiepską muzyką w napisach, która będzie dawać do zrozumienia, że sprawa pozostała nierozwiązana. Zastanawiałem się, czy Kiernan i McCabe słuchali w tym pokoju tych samych słów, pewnie wypowiadanych przez kogoś, kto bawił się tą samą bezsensowną zabawką.

O’Kelly wyczuł w naszym milczeniu bunt.

– Co? – spytał.

Zrobiliśmy wszystko, na co nas było stać, wygłosiliśmy najgorętsze mowy, ale nawet kiedy mówiłem, czułem, że nie jest dobrze. Wolę nie pamiętać większości tego, co powiedziałem. Jestem pewien, że na końcu plotłem głupoty.

– Sir, od początku wiedzieliśmy, że to nie będzie bułka z masłem – skończyłem. – Ale powoli do czegoś dochodzimy, stopniowo. Naprawdę uważam, że błędem byłoby teraz rezygnować.

– Rezygnować? – odezwał się oburzony O’Kelly. – Czy ja wspomniałem coś na temat rezygnacji? Z niczego nie rezygnujemy. To tylko niewielka redukcja, to wszystko.

Nikt nie odpowiedział. Pochylił się do przodu i oparł o biurko dłonie złożone w daszek.

– Ludzie – rzekł łagodniej – to prosta analiza kosztów i korzyści. Mundurowi już odwalili kawał roboty. Ilu jeszcze ludzi chcecie przesłuchać?

Cisza.

– Ile mieliście dziś telefonów?

– Pięć – odezwała się po chwili Cassie. – Jak do tej pory.

– A był jakiś sensowny?

– Zapewne nie.

– I o to chodzi. – O’Kelly rozłożył ręce. – Ryan, sam powiedziałeś, że to nie jest bułka z masłem. To właśnie usiłuję wam powiedzieć: są szybkie sprawy i wolne, a na tę potrzeba czasu. Tymczasem mieliśmy trzy zabójstwa, w północnych dzielnicach toczy się jakaś wojna narkotykowa, a do mnie codziennie ze wszystkich stron dzwonią ludzie, którzy chcą wiedzieć, po co mi są potrzebni wszyscy mundurowi w mieście. Rozumiecie, co do was mówię?

Rozumiałem aż za dobrze. O’Kelly’emu na pewno jedno trzeba przyznać: był w porządku, wielu szefów już dawno zabrałoby nam sprawę, i to zaraz na początku. Irlandia to wciąż wioska, zwykle prawie od samego początku podejrzewamy, kto jest sprawcą, i większość wysiłku wkładamy nie w zidentyfikowanie go, ale w przygotowanie sprawy, która by się trzymała kupy. Przez kilka pierwszych dni, kiedy stało się jasne, że Operacja Westalka będzie wyjątkiem i na dodatek sprawą o pierwszorzędnym znaczeniu, O’Kelly’ego musiało kusić, żeby wysłać nas z powrotem do smarkaczy z postoju taksówek i oddać ją Costellowi albo jednemu z ludzi z trzydziestoletnim doświadczeniem. Zazwyczaj nie uważam się za naiwnego, lecz kiedy tego nie zrobił, zwaliłem to na karb jakiejś upartej, niechętnej lojalności – nie do nas osobiście, ale do nas jako do członków wydziału. Podobało mi się to. Teraz zastanawiałem się, czy nie było w tym czegoś więcej: czy może jakimś okaleczonym szóstym zmysłem czuł, że to fatum.

– Zatrzymajcie jednego czy dwóch – rzekł wielkodusznie. – Do odbierania telefonów i rutynowych prac, i reszty. Kogo chcecie?