Cassie próbowała zdobyć rejestr wyborców z południowo-zachodniego okręgu Dublina z roku 1988 – byłem przekonany, że do tego czasu Sandra dorosła na tyle, by głosować, ale prawdopodobnie nie wyprowadziła się z domu – z podobnym skutkiem; słyszałem przesłodzony, kwaczący głos, który w przerwach tłumaczył, że jej telefon jest dla nich ważny i że zostanie odebrany w odpowiedniej kolejności. Była znudzona i zniecierpliwiona, zmieniała pozycję co trzydzieści sekund: siedziała ze skrzyżowanymi nogami, sadowiła się na stole, kręciła na krześle, aż się całkowicie zaplątała w kabel telefoniczny. Z braku snu miałem zamglony wzrok i kleiłem się od potu – centralne ogrzewanie odkręcono do maksimum, chociaż nie był to nawet zimny dzień – i czułem, że za chwilę zacznę krzyczeć.
– Pieprzyć to – powiedziałem w końcu, rzucając słuchawką. Wiedziałem, że w głowie będę przez wiele tygodni słyszał Eine Kleine Nachtmusik. - To bez sensu.
– Pana irytacja jest dla nas ważna – wycedziła Cassie, patrząc na mnie do góry nogami, ponieważ przechyliła głowę do tyłu, za zagłówek – i zostanie zwiększona w odpowiedniej kolejności. Dziękujemy za cierpliwość.
– Nawet jeśli te durnie kiedykolwiek dadzą nam cokolwiek, i tak nie będzie to ani na dysku, ani w bazie danych. To będzie milion pudełek wypełnionych papierami, których przejrzenie potrwa tygodnie.
– A ona pewnie się przeprowadziła, wyszła za mąż i wyemigrowała albo zmarła. Ale masz lepszy pomysł?
Nagle doznałem olśnienia.
– Prawdę mówiąc, mam. – Sięgnąłem po płaszcz. – Chodź.
– Halo? Dokąd mamy iść?
Przechodząc, zakręciłem krzesłem Cassie, tak by się zatrzymała twarzą do drzwi.
– Porozmawiamy z panią Pamelą Fitzgerald. I kto jest twoim ulubionym geniuszem?
– Leonard Bernstein, jeśli mam być szczera – odparła Cassie, z radością odkładając telefon i wyskakując z krzesła – ale dzisiaj możesz nim być ty.
Zatrzymaliśmy się przy sklepie Lowry’ego i kupiliśmy pani Fitzgerald puszkę herbatników maślanych jako zadośćuczynienie, że w dalszym ciągu nie znaleźliśmy jej portmonetki. Błąd: to pokolenie kompulsywnie współzawodniczy w okazywaniu gościnności, a przyniesienie herbatników zaowocowało wyjęciem z zamrażarki torby babeczek, które rozmroziła w mikrofalówce i posmarowała masłem, a następnie nałożyła dżemu do małego, poobijanego naczynia. Ja tymczasem siedziałem na skraju śliskiej sofy i gorączkowo potrząsałem nogą, aż Cassie rzuciła mi groźne spojrzenie i przestałem. Wiedziałem, że będę musiał zjeść babeczkę albo inaczej godzinami będziemy słuchać: „Och, proszę się częstować".
Pani Fitzgerald, mrużąc oczy, wpatrywała się w nas tak długo, aż każde napiło się herbaty – była tak mocna, że prawie czułem, jak mi usta drętwieją – i ugryzło kawałek babeczki. Wtedy westchnęła z zadowoleniem i usiadła wygodnie w fotelu.
– Uwielbiam babeczki bez nadzienia – powiedziała. – Te owocowe stają mi w gardle.
– Pani Fitzgerald – odezwała się Cassie – czy pamięta pani dwoje dzieci, które zniknęły w lesie jakieś dwadzieścia lat temu? – Poczułem gwałtowny żal, że to ona musiała to powiedzieć, ale ja nie miałem dość odwagi, by to z siebie wydusić. Żywiłem przekonanie, że najlżejsze drżenie głosu mnie wyda, wzmoże podejrzliwość pani Fitzgerald wystarczająco, by zmierzyła mnie ciężkim spojrzeniem i przypomniała sobie to trzecie dziecko. Wtedy to już naprawdę spędzilibyśmy tam cały dzień.
– Oczywiście, że pamiętam – odparła z oburzeniem. – To było straszne. Nigdy nie znaleźli po nich śladu. Ani porządny pogrzeb się nie odbył, ani nic.
– A jak pani myśli, co im się mogło stać? – niespodziewanie spytała Cassie.
Miałem ochotę kopnąć ją za to, że marnuje nasz czas, ale mimo niechęci rozumiałem, po co zadała to pytanie. Pani Fitzgerald przypominała chytrą staruszkę z bajki, która wygląda z rozpadającego się domku w lesie, złośliwa i czujna; od razu człowiek wierzył, że rozwiąże ona zagadkę, nawet jeśli ta zostanie przedstawiona w trudnej do rozszyfrowania formie kalamburu.
Z namysłem przyjrzała się swojej babeczce, ugryzła kawałek i wytarła usta papierową serwetką. Kazała nam czekać, doskonale bawiąc się napięciem.
– Jakiś wariat wrzucił ich do rzeki – rzekła w końcu. – Niech spoczywają w pokoju. Jakiś nieszczęśnik, którego nie należało wypuszczać.
Zauważyłem, że moje ciało reaguje na tę rozmowę ze starą, automatyczną furią: trzęsące się ręce, galopujące tętno. Odstawiłem filiżankę.
– A więc uważa pani, że zostali zamordowani. – Obniżyłem ton głosu, by mieć pewność, że będzie opanowany.
– Jasne, a jak pan myśli, młody człowieku? Moja mama, niech spoczywa w pokoju – jeszcze wtedy żyła; zmarła trzy lata później na grypę – zawsze powtarzała, że to Pooka ich zabrał. Tyle że ona była bardzo staroświecka, niech ją Bóg ma w swej opiece. – To mnie zaskoczyło. Pooka to starodawna postać z legendy, którą straszy się dzieci, dziki, złośliwy potomek Pana i przodek Pucka. Nie było go na liście osób interesujących Kiernana i McCabe’a. – Nie, oni znaleźli się w rzece, bo inaczej wasi ludzie na pewno by odkryli ciała. Ludzie mówią, że straszą w lesie, biedne duszyczki. Teresa King z Lane twierdzi, że ich widziała w zeszłym roku, kiedy niosła pranie.
Tego też się nie spodziewałem, chociaż pewnie powinienem. Dwoje dzieci na zawsze znikło w miejscowym lesie; jak mogliby nie stać się częścią folkloru Knocknaree? Nie wierzę w duchy, ale sama myśl – o małych, przemykających o zmierzchu kształtach, głuchych telefonach – wciąż przyprawia mnie o lodowaty dreszcz, lecz równocześnie czuję oburzenie: jakim cudem to jakaś kobieta z Lane, a nie ja, śmiała ich zobaczyć?
– W tamtym czasie powiedziała pani policji, że troje niebezpiecznych, młodych mężczyzn miało zwyczaj kręcić się na skraju lasu – skierowałem rozmowę z powrotem na właściwy tor.
– Brudasy – dosadnie oznajmiła pani Fitzgerald – pluli na ziemię i w ogóle. Mój ojciec zawsze mawiał, że plucie to oznaka złego pochodzenia. Ach, ale dwóch z nich wyszło w końcu na ludzi. Chłopak Concepty, Mills, pracuje teraz w komputerach. Przeprowadził się do miasta – Blackrock, jeśli wolno mi powiedzieć. Knocknaree nie było dla niego wystarczająco dobre. Devlin oczywiście, już o nim rozmawialiśmy. To ojciec tej biedulki Katy, niech Bóg ma ją w swej opiece. Uroczy człowiek.
– A trzeci? – spytałem. – Shane Waters?
Zacisnęła usta i sztywno napiła się herbaty.
– Nie mam pojęcia, co robią tacy jak on.
– Ach… źle skończył, prawda? – porozumiewawczo spytała Cassie. – Czy mogę prosić o jeszcze jedną babeczkę, pani Fitzgerald? Dawno już nie jadłam tak wspaniałych babeczek. – Te były jedyne, jakie jadła. Nie znosi babeczek, bo jak twierdzi, nie smakują jak prawdziwe jedzenie.
– Częstuj się, kochanie; przydałoby ci się trochę ciała. Mam ich jeszcze sporo. Teraz córka kupiła mi mikrofalówkę i robię siedemdziesiąt naraz, a później wkładam do zamrażarki, żeby mieć pod ręką.
Cassie odegrała przedstawienie z wybieraniem sobie babeczki, odgryzła ogromny kęs i zamruczała z rozkoszą.