Выбрать главу

Nie tego się spodziewałem. Nie oglądam wiadomości irlandzkich. Zawsze w płynny sposób zmieniają się w ciąg przyprawiających o migrenę niewyraźnych postaci identycznych polityków o wzroku socjopatów, wydających bezbarwny, nic nieznaczący jazgot, zupełnie jakby ktoś za szybko odtwarzał płytę. Wolę zagraniczne wiadomości, w nich – przynajmniej tak mi się wydaje – poszczególni gracze czymś się od siebie różnią. Miałem mgliste wrażenie, że gdzieś w pobliżu Knocknaree znajduje się stanowisko archeologiczne i że toczy się wokół niego jakiś spór, ale nie znałem żadnych szczegółów ani dokładnej lokalizacji. Nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem.

Zaparkowałem w zatoczce, w miejscu gdzie po drugiej stronie drogi stało kilka szop, pomiędzy furgonetką z laboratorium kryminalistycznego i dużym, czarnym mercedesem należącym do Coopera, lekarza sądowego hrabstwa. Wysiedliśmy z samochodu, a ja zatrzymałem się, żeby sprawdzić pistolet: był czysty, naładowany i zabezpieczony. Noszę kaburę na szelkach; każde inne bardziej widoczne miejsce wydaje mi się niezręczne, to pewnie jakiś ustawowy ekwiwalent szpanu. Cassie twierdzi, że trzeba pierdolić niezręczność, kiedy ma się metr pięćdziesiąt wzrostu i jest się młodą kobietą, odrobina rzucającej się w oczy władzy nie jest zła, i w związku z tym nosi pas. Ta rozbieżność często działa: ludzie nie wiedzą, kogo się bać, dziewczynki z pistoletem czy dużego faceta najwyraźniej bez broni, i ta dezorientacja powoduje, że zostają wytrąceni z równowagi.

Cassie oparła się o samochód i wygrzebała z torby papierosy.

– Chcesz?

– Nie, dzięki. – Sprawdziłem szelki, zacisnąłem paski, upewniłem się, że żaden nie jest przekręcony. Miałem wrażenie, jakby moje palce stały się grube i niezdarne, oddzielone od ciała. Nie chciałem, żeby Cassie rzuciła uwagę, że niezależnie od tego, kim była dziewczynka i kiedy została zabita, mało prawdopodobne, by morderca czaił się gdzieś za szopą, bo czuje potrzebę znalezienia się na muszce pistoletu. Odrzuciła do tyłu głowę i wydmuchnęła dym w stronę rosnących w górze gałęzi. Był to zwyczajny, irlandzki dzień lata, irytująco niezdecydowany, słoneczny, ale z przepływającymi po niebie chmurami i podmuchami wiatru, gotowy w jednej sekundzie obrzucić świat potokami deszczu albo promieniami oślepiającego słońca, albo jednym i drugim.

– Chodź – powiedziałem. – Zobaczymy ofiarę. – Cassie zgasiła papierosa o podeszwę buta, wcisnęła niedopałek z powrotem do paczki i ruszyliśmy przez drogę.

Między szopami kręcił się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w prujący się sweter. Facet wyglądał na zagubionego. Kiedy nas dostrzegł, ożywił się.

– Detektywi – powiedział. – Państwo są detektywami policyjnymi, tak? Doktor Hunt… to znaczy Ian Hunt. Kierownik wykopalisk. Gdzie życzą sobie państwo – no cóż, biuro czy ciało, czy…? Nie jestem pewien, wiedzą państwo. Protokół i tego typu rzeczy. – Był to jeden z tych ludzi, na których widok zazwyczaj w głowie natychmiast pojawia się kreskówka: nagryzmolone skrzydła i dziób, Profesor Yaffle.

– Detektyw Maddox, a to detektyw Ryan – powiedziała Cassie. – Doktorze Hunt, może jeden z pana kolegów oprowadziłby detektywa Ryana po wykopaliskach, a pan pokaże mi ciało?

Co za prosię, pomyślałem. Czułem się roztrzęsiony, a jednocześnie otępiały, jakbym miał gigantycznego kaca i próbował się go pozbyć zbyt dużą ilością kofeiny; światło prześlizgujące się nad fragmentami miki widocznymi w zrytej ziemi zdawało się zbyt jasne. Nie potrzebowałem ochrony. Ale niepisana zasada moja i Cassie brzmi, że publicznie się sobie nie przeciwstawiamy. Czasami jedno z nas to wykorzystuje.

– Eee… tak – odparł Hunt, mrugając za szkłami okularów. Jakimś cudem wydawało się, że nieustannie coś upuszcza – żółte kartki w linie, chusteczki, które wyglądały, jakby ktoś je przeżuł, na wpół rozpakowane pastylki do ssania – i to nawet wtedy, gdy nic akurat nie trzymał. – Tak, oczywiście. Wszyscy są… Cóż, zwykle to Mark i Damien oprowadzają, ale sęk w tym, że to Damien… Mark! – Zawołał w przestrzeń w stronę otwartych drzwi szopy, wewnątrz dostrzegłem grupę ludzi zgromadzonych wokół nienakrytego stołu: kurtki wojskowe, kanapki i parujące kubki, grudki ziemi na podłodze. Jeden z chłopaków odłożył na stół karty i zaczął wydostawać się spomiędzy plastikowych krzeseł.

– Kazałem im tam zostać – powiedział Hunt. – Nie byłem pewien… Dowody. Odciski stóp i… włókna.

– Doskonale – pochwaliła Cassie. – Postaramy się oczyścić miejsce zbrodni, tak byście mogli jak najszybciej wrócić do pracy.

– Zostało nam tylko kilka tygodni – odezwał się chłopak stojący w drzwiach szopy. Był niski i żylasty, w ciężkim swetrze wyglądał wręcz jak dzieciak, chociaż miał na sobie podkoszulek, zabłocone bojówki i martensy, a pod rękawami prężyły się wyrobione mięśnie, niczym u zawodnika wagi piórkowej.

– To lepiej się rusz i oprowadź mojego partnera – powiedziała mu Cassie.

– Mark – odezwał się Hunt. – Mark, oprowadź pana detektywa. To co zwykle, wiesz, dokoła wykopalisk.

Mark przez chwilę obserwował Cassie, potem skinął głową; najwyraźniej zdała jakiś test. Przeniósł wzrok na mnie. Miał dwadzieścia parę lat, długi, jasny kucyk i wąską, lisią twarz o bardzo zielonych, poważnych oczach. W obecności takich mężczyzn – mężczyzn, których interesuje wyłącznie to, co sami myślą na temat innych ludzi, a nie opinia innych na ich temat – zawsze czułem się niepewnie. Dysponują oni rodzajem żyroskopowej pewności siebie, która sprawia, że czuję się, jakbym nie potrafił sklecić prostego zdania, pretensjonalnie i tchórzliwie, w złym miejscu i w złych ciuchach.

– Będzie pan potrzebował gumiaków – oznajmił zgryźliwie, spoglądając na moje buty. Mówił z akcentem o twardym zabarwieniu, charakterystycznym dla hrabstw z pogranicza. – Zapasowe są w szopie z narzędziami.

– Dam sobie radę. – Zdawałem sobie sprawę, że na wykopaliskach archeologicznych kopano rowy w błocie głębokie na kilka metrów, ale prędzej trupem padnę, niż spędzę poranek, brodząc w błocie w garniturze, człapiąc w pozostawionych przez kogoś gumiakach za tym facetem. Potrzebowałem czegoś – filiżanki herbaty, papierosa, czegokolwiek, co by pozwoliło mi usiąść na pięć minut i wymyślić, co robić.

Mark uniósł brew.

– W porządku. W tę stronę.

Ruszył ścieżką pomiędzy szopami, nie oglądając się nawet, czy za nim idę. Cassie uśmiechnęła się do mnie, kiedy za nim szedłem – złośliwym uśmiechem typu „Tu cię mam!", dzięki któremu poczułem się odrobinę raźniej. W odpowiedzi podrapałem się w policzek środkowym palcem.

Mark zaprowadził mnie wąską ścieżką pomiędzy tajemniczymi wałami ziemi i stosami kamieni na drugą stronę wykopalisk. Jego chód przypominał sposób poruszania się zawodnika sztuk walk albo kłusownika, był to długi, lekki i sprężysty krok.

– Średniowieczny rów kanalizacyjny – oznajmił. Stadko wron zerwało się z opuszczonych, zabrudzonych taczek, ale po stwierdzeniu, że nie jesteśmy niebezpieczni, wróciły z powrotem do dziobania ziemi. – A to neolityczna osada. Ten obszar był zamieszkany prawie stale od czasów epoki kamiennej. Nadal jest. Proszę spojrzeć na tę chatę, pochodzi z osiemnastego wieku. To jedno z miejsc, gdzie planowano powstanie w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym ósmym. – Obejrzał się przez ramię w moją stronę, a ja poczułem absurdalną potrzebę wyjaśnienia mu swojego akcentu i poinformowania, że nie tylko jestem Irlandczykiem, ale pochodzę stąd, z pobliskiej miejscowości. – Człowiek, który tam mieszka, jest potomkiem tego, który ten dom zbudował.