Mieszkanie było za małe.
– Chodź – powiedziała Cassie. – Zdejmij buty. – Sięgnęła po pilota, podkręciła muzykę i wyszła przez okno na schody przeciwpożarowe, a następnie na dach przybudówki poniżej.
Nie jestem tancerzem, lecz ona w kółko uczyła mnie podstawowych kroków, zwinnie umykała przed moimi stopami, aż nagle zaskoczyłem i tańczyliśmy, kręcąc się i brawurowo przechylając ponad krawędź dachu.
– Ty też potrafisz tańczyć! – powiedziała zdyszana, z błyszczącymi oczami, przekrzykując muzykę.
– Co?! – krzyknąłem i potknąłem się o własną nogę. Śmiech rozpłynął się w ciemnych ogrodach poniżej.
Pod nami otworzyło się okno i ktoś wrzasnął:
– Jak za chwilę nie przyciszycie, to zadzwonię po policję!
– To my jesteśmy z policji! – odkrzyknęła Cassie. Przycisnąłem jej rękę do ust i wybuchnąłem powstrzymywanym śmiechem, aż po chwili okno zamknęło się z hukiem. Cassie pobiegła na górę po schodach przeciwpożarowych i zwisając z nich na jednej ręce i wciąż chichocząc, usiłowała pilotem przyciszyć dźwięk, zmieniła płytę na nokturny Chopina.
Leżeliśmy obok siebie na dachu przybudówki, z rękami założonymi pod głowami, dotykając się łokciami. W głowie mi się kręciło od tańca i wina, ale nie było to nieprzyjemne. Bryza ciepło owiewała mi twarz i nawet mimo świateł miasta widziałem gwiazdozbiory: Wielki Wóz i Pas Oriona. Sosna u podnóża ogrodu szumiała nieprzerwanie niczym morze. Przez chwilę poczułem się tak, jakby wszechświat odwrócił się do góry nogami, a my spadaliśmy łagodnie w ogromną, czarną misę gwiazd i nokturnu, wiedziałem bez najmniejszej wątpliwości, że wszystko będzie dobrze.
16
Wycieczkę do lasu zaplanowałem na sobotnią noc, na samą myśl o niej czułem się jak dziecko, które przechowuje ogromne wielkanocne jajo z jakąś tajemniczą zawartością. Sam pojechał na weekend do Galway, na chrzest siostrzenicy – pochodził z wielopokoleniowej rodziny, która praktycznie co tydzień organizuje ogromne spędy rodzinne, zawsze są jakieś chrzciny, ślub czy pogrzeb, Cassie umówiła się z jakimiś przyjaciółkami, Heather zaś udawała się na ekspresową randkę w hotelu. Nikt nawet nie zauważy, że mnie nie ma.
Do Knocknaree dotarłem około siódmej i zaparkowałem w zatoczce. Przywiozłem ze sobą śpiwór i latarkę, termos zaprawionej alkoholem kawy i kilka kanapek; kiedy to pakowałem, poczułem się trochę absurdalnie, jak jeden z tych turystów w nowoczesnych polarach albo jak dzieciak, który ucieka z domu – ale za to nie miałem niczego, czym mógłbym rozpalić ognisko. Mieszkańcy osiedla wciąż byli nerwowi i z pewnością wezwaliby policję, gdyby tylko zauważyli tajemnicze światło, co dla mnie skończyłoby się kompromitacją, no a poza tym nie jestem typem harcerza, przy odrobinie szczęścia do cna spaliłbym ocalałe resztki lasu.
Było jeszcze jasno, w wieczornej poświacie głaz zmieniał się w różanozłotą wieżę, a nawet rowy i sterty ziemi nabierały ponurego magicznego wyglądu. W oddali słychać było beczenie owcy, w powietrzu czuło się zapach siana, krów i jakiegoś kwiatu, którego nazwy nie mogłem sobie przypomnieć. Nad wzgórzem stada ptaków ćwiczyły klucz przed odlotem na zimę. Przed domkiem pies pasterski usiadł i ostrzegawczo zaszczekał, wpatrując się we mnie przez chwilę, najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie stanowię zagrożenia i z powrotem ułożył się wygodnie. Podążałem w stroną lasu wyboistymi ścieżkami archeologów, na których zmieścić się mogły tylko taczki – tym razem miałem na sobie stare adidasy, zniszczone dżinsy i gruby sweter.
Jeśli tak samo jak ja jesteście ludźmi miasta, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że na wasze wyobrażenie lasu będzie się składać prosty obrazek: równe rzędy zielonych drzew, miękki dywan suchych liści albo sosnowych igieł, porządek jak na dziecięcym rysunku. Być może lasy z wysiłkiem zasadzone przez człowieka rzeczywiście tak wyglądają, tego nie wiem. Jednak las w Knocknaree był naturalny i bardziej tajemniczy niż to, co zapamiętałem. Miał własny porządek, toczył zażarte bitwy i zawierał sojusze. Teraz byłem tu intruzem i żywiłem przekonanie, że moja obecność natychmiast została zauważona i że las mnie obserwuje, wpija we mnie dziwne, zbiorowe spojrzenie, jeszcze mnie nie akceptuje, ale i nie odrzuca, wstrzymuje się od sądu.
Na polanie Marka zauważyłem świeży popiół po ognisku i rozrzuconych na ziemi kilka skrętów; znów tutaj był od czasu śmierci Katy. Miałem nadzieję, że nie wybierze sobie dzisiejszej nocy na odnowienie więzi ze swym dziedzictwem. Z kieszeni wyjąłem kanapki, termos i latarkę, rozłożyłem śpiwór na kawałku rozpłaszczonej trawy, gdzie Mark rozkładał swój. Następnie powoli i bez pośpiechu rozpocząłem wędrówkę po lesie.
Czułem się jak w ruinach jakiegoś wspaniałego starożytnego miasta. Drzewa rosły wyższe niż filary katedry, walczyły o przestrzeń, opierały się o wielkie, opadłe pnie, równymi rzędami pochylały się na zboczu wzgórza: dąb, buk, jesion i inne, których nazw nie potrafiłem wymienić. Zielone sklepienie koron filtrowało przyćmione światło. Bluszcz oplatający ogromne pnie opadał z gałęzi niczym wodospad i zmieniał pniaki w zastygłe głazy. Gruba, sprężysta warstwa opadłych liści wyciszała kroki; kiedy zatrzymałem się i podniosłem podeszwę, poczułem zapach zgnilizny i ujrzałem ciemną, mokrą ziemię, miseczki żołędzi oraz zwijającego się bladego robaka. W gałęziach słychać było moszczące się i nawołujące ptaki, a na dźwięk moich kroków jakieś zwierzę z cichym tupotem rzuciło się do ucieczki.
Poszycie było nierówne, gdzieniegdzie wystawały fragmenty kamiennego muru, potężne korzenie były zielone od mchu i grubsze niż moje ramię. Niskie brzegi rzeki oplątane były gąszczem jeżyn (ślizgamy się w dół, na rękach i plecach. „Au! Moja noga!") i porośnięte dzikim bzem i wikliną. Rzeka przypominała taflę starego złota, poznaczonego w miejscu zmarszczek czernią. Wąskie, żółte liście unosiły się na jej powierzchni, balansując, jakby była czymś stałym.
Moje myśli wirowały. Każdy krok wyzwalał odkrycie, które dudniło w otaczającym mnie powietrzu, jak alfabet Morse’a, tyle że zbyt szybki, by można go było zrozumieć. Biegaliśmy tutaj, pędziliśmy w dół wzdłuż sieci ledwie widocznych szlaków, jedliśmy brudne dzikie jabłka z powykręcanego drzewa, a kiedy spojrzałem do góry na wirujące liście, prawie się spodziewałem, że nas tam zobaczę, przyciśniętych do gałęzi jak jakieś dzikie koty z dżungli i wpatrujących się we mnie. Na skraju jednej z malutkich polanek (wysoka trawa, plamy słońca, ścielący się starzec i dzika marchew) obserwowaliśmy, jak Jonathan z kolegami przytrzymuje Sandrę. Gdzieś, może właśnie w miejscu, gdzie stałem, las się rozstępował, a Peter i Jamie zniknęli.
Nie miałem sprecyzowanego planu na noc. Pojechać do lasu, rozejrzeć się, spędzić tam noc, mieć nadzieję, że coś się wydarzy. Aż do tamtej chwili brak zapobiegliwości nie wydawał się przeszkodą. W końcu ostatnio za każdym razem, kiedy próbowałem coś zaplanować, wszystko szło wyjątkowo nie po mojej myśli; jasne stawało się, że muszę zmienić taktykę. A czy jest coś bardziej drastycznego niż wyprawa do lasu i po prostu czekanie na jej rezultaty? Przypuszczam, że wydało mi się to atrakcyjne również ze względu na moją wybujałą fantazję. Chyba od zawsze chciałem zostać bohaterem z legendy, nieustraszonym rycerzem galopującym na dzikim koniu, na którym nikt inny galopować nie potrafi, by stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem, choć zdawałem sobie sprawę, że z powodu mojego temperamentu nie pasuję do tej roli.
Teraz, kiedy się tutaj znalazłem, nie wydawało się to już wcale takim świetnym pomysłem. Poczułem się trochę jak hippis; rozważyłem nawet możliwość naćpania się w nadziei, że rozluźnię się na tyle, by dać szansę podświadomości, ale hasz zawsze działa na mnie nasennie i ogłupiająco. Nagle zdałem sobie sprawę, że drzewo, o które się opieram, może być drzewem, przy którym mnie znaleziono, mogą wciąż się na nim znajdować ślady wyżłobione przez moje paznokcie. Zauważyłem, że robi się ciemno.