Выбрать главу

A może nie. Przez większość czasu przetrwał między nami swego rodzaju sojusz: instynktownie chroniliśmy więź, która nas łączyła, nawet gdy umierała. W pewnym sensie to właśnie najbardziej ze wszystkiego rozdzierało serce: zawsze, zawsze, do samego końca istniał stary związek, kiedy tylko go potrzebowaliśmy. Mogliśmy spędzić nieznośne godziny, nie odzywając się do siebie ani słowem, chyba że było to nie do uniknięcia, a i wtedy mówiliśmy bezbarwnym tonem, lecz w chwili gdy O’Kelly zagroził, że zabierze nam Sweeneya i O’Gormana, ożywialiśmy się, ja metodycznie przerabiałem całą listę argumentów, dlaczego w dalszym ciągu ich potrzebujemy, a Cassie zapewniała mnie, że nadinspektor wie, co robi, wzruszała ramionami i miała nadzieję, że media się nie dowiedzą. Włożyłem w sprawę całą energię, jaka mi jeszcze została. Kiedy drzwi się zamykały, a my zostawaliśmy sami (sami z Samem, który się nie liczył), nasz entuzjazm gasł, a ja odwracałem się bez słowa od jej białej twarzy, na której malował się brak zrozumienia, odwracałem się plecami jak jakiś obrażony kot.

Widzicie, czułem, że w jakiś subtelny, lecz niewybaczalny sposób zostałem zmylony. Gdyby mnie zraniła, mógłbym jej wybaczyć bez zastanowienia, ale nie mogłem wybaczyć jej, że została zraniona.

***

Wyniki badania krwi plam na moich butach i plamy na ołtarzu mogły nadejść w każdej chwili. W gęstej mgle, w której nieustannie nawigowałem, była to jedna z niewielu rzeczy, które cały czas jarzyły się w mojej głowie. Mniej więcej każdy inny trop rozbijał się i palił, to było wszystko, co mi jeszcze zostało, i trzymałem się tego z desperacją. Byłem pewien, pewnością, która przekraczała wszelką logikę, że potrzebujemy tylko pasującego DNA, że jeśli go dostaniemy, to cała reszta wpasuje się z łatwością w sprawę, w obydwie sprawy, którymi się zajmowałem.

Niejasno zdawałem sobie sprawę, że jeśli tak się stanie, będziemy potrzebowali DNA Adama Ryana do analizy porównawczej i że detektyw Rob w końcu na zawsze zniknie w oparach skandalu. W tamtym czasie jednak to nie zawsze wydawało się tak złym pomysłem. Przeciwnie: były chwile, kiedy na to czekałem z pewnego rodzaju tępą ulgą. Wydawało się to – skoro wiedziałem, że nie mam ani odwagi, ani energii do wykaraskania się z kłopotów – moją jedyną albo po prostu najłatwiejszą drogą ucieczki.

Sophie zadzwoniła do mnie z samochodu.

– Dzwonili ludzie od DNA – oznajmiła. – Złe wieści.

– Hej – odpowiedziałem, okręcając się na krześle, tak by odwrócić się tyłem do wszystkich. – Co jest? – Chciałem, by zabrzmiało to od niechcenia, ale O’Gorman przestał gwizdać i usłyszałem, jak Cassie odkłada kartkę na stół.

– Te próbki krwi są do niczego. Obydwie, z butów i ta, którą znalazła Helen. – Zatrąbiła. – Jezus Maria, idioto, wybierz pas, jakikolwiek!… Próbowali wszystkiego, ale były zbyt zniszczone. Przykro mi, ale cię ostrzegałam.

– Tak – rzekłem po chwili. – Dzięki, Sophie.

Odłożyłem słuchawkę i wpatrywałem się w telefon. Po drugiej stronie stołu Cassie spytała nieśmiało:

– Co powiedziała?

Lecz ja milczałem.

***

Tego wieczoru w drodze do domu zadzwoniłem do Rosalind z pociągu. Było to wbrew wszelkim podstawowym instynktom – bardzo chciałem zostawić ją w spokoju, aż będzie gotowa mówić, dać jej wybór w tej sprawie, a nie przypierać do muru, lecz już tylko ona mi została.

Przyszła we czwartek rano, a ja zszedłem na dół, żeby się z nią spotkać w recepcji, tak jak to zrobiłem za pierwszym razem, kilka tygodni temu. Częściowo obawiałem się, że w ostatniej chwili zmieni zdanie i się nie pokaże, więc kiedy zobaczyłem, jak siedzi w wielkim fotelu, opierając twarz na dłoni, z której spływa różowy szalik, z radości serce mi podskoczyło. Dobrze było zobaczyć kogoś młodego i ładnego, aż do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że wszyscy zaczynamy wyglądać na szarych, znużonych i wyczerpanych. Ten szalik wydawał się pierwszym akcentem kolorystycznym, jaki widziałem od wielu dni.

– Rosalind – powiedziałem i zobaczyłem, jak jej twarz się rozjaśnia.

– Detektyw Ryan!

– Właśnie mnie poinformowano, że przyszłaś. Nie powinnaś być w szkole?

Rzuciła mi konspiracyjne spojrzenie.

– Nauczyciel mnie lubi. Nie będę miała kłopotów. – Wiedziałem, że powinienem ją pouczyć na temat tego, jak niedobrze opuszczać lekcje albo coś w tym rodzaju, ale nic nie mogłem poradzić na to, że się roześmiałem.

Drzwi się otwarły i weszła Cassie, wciskając do kieszeni dżinsów papierosy. Przez sekundę nasz wzrok się spotkał, spojrzała na Rosalind, a potem minęła nas i ruszyła po schodach na górę.

Rosalind przygryzła wargę i spojrzała na mnie z zakłopotanym wyrazem twarzy.

– Pana partnerka jest zła, że tu jestem, prawda?

– Nic jej do tego. Przepraszam cię za to.

– Och, w porządku. – Rosalind z trudem się uśmiechnęła. – Nigdy mnie nie lubiła, prawda?

– Detektyw Maddox nie czuje do ciebie niechęci.

– Proszę się nie martwić, naprawdę. Jestem do tego przyzwyczajona. Wiele dziewcząt mnie nie lubi. Moja mama mówi – pochyliła z zażenowaniem głowę – moja mama mówi, że to dlatego, że są zazdrosne, ale nie chce mi się wierzyć.

– A mnie tak – powiedziałem, uśmiechając się do niej. – Chociaż nie sądzę, by to dręczyło detektyw Maddox. To nie ma z tobą nic wspólnego, rozumiesz?

– Pokłóciliście się? – spytała nieśmiało po chwili.

– W pewnym sensie – odparłem. – To długa historia.

Przytrzymałem przed nią drzwi i przeszliśmy przez plac wyłożony kocimi łbami do ogrodu. Rosalind w zamyśleniu marszczyła brwi.

– Szkoda, że tak bardzo mnie nie lubi. Naprawdę ją podziwiam. To niełatwe być kobietą detektywem.

– Niełatwo być detektywem, i tyle – rzuciłem. Nie miałem ochoty rozmawiać o Cassie. – Jakoś sobie radzimy.

– Tak, ale z kobietami jest inaczej – odparła, odrobinę zawstydzona.

– Jak to? – Była tak młoda i szczera, wiedziałem, że się obrazi, jeśli się roześmieję.

– No, na przykład… detektyw Maddox musi mieć przynajmniej trzydzieści lat, prawda? Na pewno chce niedługo wyjść za mąż, mieć dzieci i tak dalej. Kobiety nie mogą sobie pozwolić na czekanie tak jak mężczyźni. A kiedy ktoś jest detektywem, to pewnie ciężko jest być z kimś w związku, prawda? Musi być w dużym stresie.

Poczułem gwałtowny skręt niepokoju.

– Nie sądzę, żeby detektyw Maddox była typem, który marzy o dziecku.

Rosalind wyglądała na zakłopotaną, przygryzła dolną wargę.

– Pewnie ma pan rację – rzekła ostrożnie. – Choć z drugiej strony… czasami, kiedy jest się z kimś blisko, to pewnych rzeczy się nie widzi. Inni je widzą, za to my nie potrafimy ich dostrzec.

Jeszcze bardziej mnie skręciło. Jakaś część mnie bardzo chciała ją przycisnąć, dowiedzieć się, co takiego dostrzegła w Cassie, co przeoczyłem, lecz ostatni tydzień uzmysłowił mi, że są w życiu rzeczy, których lepiej nie wiedzieć.

– Życie osobiste detektyw Maddox to nie mój problem. Rosalind…

Ale ona szybko ruszyła do przodu jedną z dzikich dróżek, które biegną dookoła trawnika, i zawołała przez ramię:

– Proszę spojrzeć! Czyż to nie urocze?

Jej włosy tańczyły w słońcu, które prześwitywało przez liście, i mimo wszystko się uśmiechnąłem. Ruszyłem za nią ścieżką – i tak będziemy potrzebowali do tej rozmowy odosobnionego miejsca – i zrównałem się z nią przy oddalonej ławeczce, nad którą zwieszały się gałęzie, a w krzakach dokoła słychać było ćwierkanie ptaków.