Zdjąłem płaszcz i usiadłem.
– Zagraj to, Sam – powiedziałem. W ciągu ostatnich tygodni poczucie humoru, tak jak i inne rzeczy, stale się pogarszało. Sam popatrzył na mnie i wsunął jedną z taśm do małego magnetofonu.
O 20.17 według wydruku z komputera Andrews zamówił lasagne z wędzonym węgorzem, pesto i sos z suszonych pomidorów.
– Jezus Maria – powiedziałem przerażony.
Sam roześmiał się.
– Dla naszego chłopca wszystko co najlepsze.
O 20.23 zadzwonił do szwagra i umówił się na golfa w niedzielę po południu, dorzucając po drodze kilka męskich żartów. O 20.41 znów zadzwonił do restauracji, żeby powrzeszczeć na przyjmującego zamówienia, ponieważ jedzenie jeszcze nie dotarło. Zaczynał być powoli wstawiony. Następnie długa cisza, najwyraźniej lasagne w końcu dotarła do punktu odbioru.
O 24.08 zadzwonił pod pewien numer w Londynie.
– Eksżona – poinformował Sam. Andrews był w rzewnym nastroju i chciał porozmawiać o tym, dlaczego im nie wyszło.
– Moim największym błędem jest to, że pozwoliłem ci odejść, Dolores – poinformował ją łzawym tonem. – Ale ty dobrze zrobiłaś. Jesteś wspaniałą kobietą, wiesz o tym? Jesteś dla mnie za dobra. Sto razy za dobra. Może nawet tysiąc. Mam rację, Dolores? Myślisz, że dobrze zrobiłaś?
– Nie wiem, Terry – odparła ze znużeniem Dolores. – Sam mi to powiedz. – Robiła coś w tym samym czasie, zmywała talerze, a może wyjmowała naczynia ze zmywarki, w tle słyszałem brzęk porcelany. W końcu, kiedy Andrews zaczął płakać, odłożyła słuchawkę. Dwie minuty później zadzwonił do niej, warcząc:
– Nie waż się odkładać słuchawki, dziwko, słyszysz? To ja odkładam słuchawkę – i trzasnął telefonem.
– Prawdziwy dżentelmen – podsumowałem.
– Gnojek – powiedział Sam. Rozparł się na krześle, odchylił do tyłu głowę i schował twarz w dłoniach. – Oj, gnojek. Mam jeszcze tylko tydzień. Co ja zrobię, jak to będzie tylko sushi i samotne serca?
Taśma stuknęła ponownie.
– Halo? – zapytał zaspany męski głos.
– Kto to? – zapytałem.
– Niezarejestrowana komórka – rzucił Sam. – Za piętnaście druga.
– Ty cholerny przygłupie – zaczął Andrews. Był w sztok pijany. Sam się wyprostował.
Nastąpiła krótka chwila przerwy.
– Mówiłem ci, żebyś do mnie więcej nie dzwonił – odezwał się głos.
– Ho, ho – powiedziałem.
Sam wydał z siebie jakiś nieokreślony dźwięk. Wyrzucił do przodu ręce, jakby chciał chwycić magnetofon, ale się powstrzymał i tylko przysunął go bliżej. Pochyliliśmy głowy, słuchając. Sam wstrzymywał oddech.
– Mam gdzieś, co mi mówiłeś – ciągnął Andrews podniesionym tonem. – Już dość mi powiedziałeś. Obiecałeś, że wszystko teraz będzie na właściwej drodze, pamiętasz? Zamiast tego wszędzie tylko te pierdolone… zakazy sądowe…
– Powiedziałem ci, żebyś się uspokoił i dał mi się tym zająć, i powtarzam ci to samo. Wszystko jest pod kontrolą.
– Siedzisz sobie w swojej dziurze. Nie waż się do mnie mówić, jakbym był twoim prac-prac-pracownikiem. To ty jesteś moim pierdolonym pracownikiem. Ja ci zapłaciłem. Pierdolone… tysiące, tysiące… „Och, potrzebujemy jeszcze pięciu tysięcy na to, Terry, kilka tysięcy na nowego radnego, Terry…”. Równie dobrze mogłem je wrzucić do kibla i spuścić z wodą. Gdybyś był moim pracownikiem, już dawno bym cię wylał. Na zbity pysk. Ot tak.
– Dostarczyłem ci wszystko, za co zapłaciłeś. To tylko drobna zwłoka. Wyjaśni się. Nic się nie zmieni. Rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Nic się nie wyjaśni. Na pewno działasz na dwa fronty, sukinsynu. Wziąłeś ode mnie pieniądze i zwiałeś. A teraz nie zostało mi nic poza bezwartościową ziemią i policją, która mi siedzi na karku. Jak oni… jak się w ogóle, do cholery, dowiedzieli, że to moja ziemia? Ufałem ci.
Krótka chwila ciszy. Sam wypuścił powietrze i znów je wstrzymał. Następnie niski głos powiedział ostro:
– Z jakiego telefonu dzwonisz?
– Nie twój cholerny interes – odparł nadąsany Andrews.
– O co pytała policja?
– O… jakiegoś dzieciaka. – Andrews stłumił beknięcie. – Tego dzieciaka, którego tam zabili. Jej ojciec to ten popapraniec z cholernym zakazem sądowym… debil, który myśli, że coś tym ugra.
– Wyłącz się – zimno rzucił rozmówca. – Nie rozmawiaj z glinami bez prawnika. Nie martw się o zakaz sądowy. I nigdy więcej do mnie nie dzwoń. – Odłożył słuchawkę.
– No tak – powiedziałem po chwili. – To z pewnością nie było sushi, pizza ani samotne serca. Gratulacje. – Sąd tego nie przyjmie, ale wystarczy, żeby przycisnąć Andrewsa. Usiłowałem być uprzejmy, lecz bardziej skłonna do rozczulania się nad sobą część mnie stwierdziła, że to typowe: gdy moje śledztwo prowadziło w mnóstwo ślepych zaułków. Sam radośnie parł do przodu, odnosząc sukces za sukcesem. Gdybym to ja śledził Andrewsa, prawdopodobnie przez dwa tygodnie nie zadzwoniłby do nikogo poza starzejącą się matką. – Teraz będziesz miał O’Kelly’ego z głowy.
Sam nie odpowiedział. Odwróciłem się, żeby na niego spojrzeć. Był tak blady, że aż zielony.
– Co? – spytałem zaniepokojony. – Wszystko w porządku?
– Świetnie. Tak. – Pochylił się do przodu i wyłączył magnetofon. Ręka trochę mu drżała i zobaczyłem na jego twarzy mokry, niezdrowy połysk.
– Jezu – powiedziałem. – Nie jest. – Nagle uderzyło mnie, że podniecenie zwycięstwem mogło doprowadzić go do ataku serca, udaru lub czegoś takiego, mógł mieć jakąś dziwną, niezdiagnozowaną chorobę, słyszałem już historie o detektywach, którzy przeprowadzają podejrzanego przez imponujące przeszkody, żeby paść trupem, gdy tylko zacisną się kajdanki. – Trzeba ci lekarza czy co?
– Nie – odparł ostro. – Nie.
– Więc o co, do diabła, chodzi?
Wtedy zrozumiałem. Właściwie to jestem zdumiony, że od razu tego nie pojąłem. Tembr głosu, akcent, modulacja: słyszałem je już wcześniej, codziennie, co wieczór; trochę miększy, bez tego ostrego brzmienia, ale podobieństwo nie pozostawiało wątpliwości.
– Czy to przypadkiem nie był twój wujek?
Sam spojrzał na mnie, a następnie na drzwi.
– Był. – Oddychał szybko i płytko.
– Jesteś pewien?
– Znam jego głos. Jestem pewien.
Miałem ochotę się roześmiać. Był tak cholernie zaangażowany (chodząca uczciwość, chłopaki), taki solenny, jak żołnierz, który mówi o bohaterstwie w jakimś fatalnym amerykańskim filmie wojennym. W tamtej chwili uznałem to za urocze – rodzaj absolutnej wiary to jedna z tych rzeczy, które tak samo jak dziewictwo traci się tylko raz, a ja nigdy wcześniej nie spotkałem nikogo, kto by to zachował do trzydziestki – ale zdawało mi się, że przez większość życia Samowi po prostu dopisywało szczęście, a mnie trudno było zdobyć się na współczucie dlatego, że nagle poślizgnął się na skórce od banana.
– Co zrobisz? – spytałem.
Kręcił głową. Musiał o tym myśleć, na pewno: byliśmy tu tylko we dwóch, jedna przysługa, jedno wciśnięcie odpowiedniego klawisza i ta rozmowa może zniknąć.
– Dasz mi weekend? – powiedział. – Zaniosę to O’Kelly’emu w poniedziałek. Ja… nie teraz. Nie potrafię myśleć rozsądnie. Potrzebuję weekendu.
– Jasne. Porozmawiasz z wujkiem?
Sam spojrzał na mnie.