Выбрать главу

– Odejdź. Zostaw ją w spokoju. Mam broń.

Wydawało jej się, że mimo łomotu serca usłyszała w odpowiedzi jakiś pomruk. O Boże.

– Mówię poważnie. Odejdź natychmiast. Mam broń. Będę strzelać. Zostaw ją.

Naprawdę potrafiłaby strzelić? Rozpaczliwie pragnęła coś zobaczyć.

Gęsty śnieg zawirował wokół niej, a potem na chwilę w białej kurtynie pojawiła się szczelina. Miała wrażenie, że widzi zastygłą we wściekłym grymasie twarz, maskę w obramowaniu mocno zaciągniętego granatowego kaptura.

Oczy mężczyzny płonęły.

Lauren bała się coraz bardziej. Powietrze było lodowate, uderzało ją w policzki jak kawałki zamarzniętej stali.

Przerażająca maska znowu się pojawiła. Wydało się jej, że widzi otwarte usta, wykrzywione szatańską złością rysy, i tylko czekała, aż widmo się odezwie. Ale zamiast słów usłyszała jęk - zwierzęcy, gardłowy, nieartykułowany.

O Boże.

Cienka szczelina w kurtynie bieli znikła od podmuchu wiatru.

Wiedziona strachem podniosła rękę, prawą, tę, w której trzymała pistolet. Odczekała chwilę, a potem uniosła broń wyżej.

Tak, tyle wystarczy.

Patrzyła i nasłuchiwała.

Zamrugała, żeby strząsnąć śnieg z rzęs.

Niepewnie uniosła lufę jeszcze wyżej. Nic nie widziała. W pewnej chwili wydało jej się, że spostrzegła jasną plamę, a może światło w oddali. Wycelowała w tamtym kierunku.

Tak, teraz celuje dostatecznie wysoko.

Była przerażona. Miała ściśnięte gardło.

Nagle usłyszała echo wystrzału, na śniegu zabłysł ogień. Zupełnie jak światło świec tańczące po fasetach rżniętego szkła. Huk wystrzału wystraszył ją jeszcze bardziej.

Broń w jej ręku odskoczyła i Lauren zdała sobie sprawę, że to ona strzeliła. Czy celowała dostatecznie wysoko?

W uszach jej brzęczało, jakby dopadł ją rój pszczół. Płatki śniegu syczały na gorącej lufie pistoletu.

Wciąż padało, ale poza tym wokół panował spokój. Wiatr zamarł, ucichło jego piekielne wycie.

Nie opuściła ręki z pistoletem, podtrzymała ją drugą. Jeszcze raz skupiła wzrok na drodze przed sobą. Nie zobaczyła nikogo. Zdjęła palec z bezpiecznika i nie zginając łokcia, opuszczała broń, aż wylot lufy znów zaczął mierzyć w podjazd domu Emmy.

Uważnie obserwowała miejsce, w które przed chwilą celowała, wypatrując niebezpieczeństwa, ale oprócz miliardów białych płatków spadających z nieba nic się tam nie poruszało.

Stała tak w ciężkim płaszczu, oparta o ceglany filar na końcu podjazdu, i wyobrażała sobie, że jest gargulcem broniącym przyjaciółkę przed złem.

Zastanawiała się, czy ta przypominająca maskę twarz naprawdę należała do człowieka, który groził Emmie. Może wystraszył się i uciekł? O Boże, oby tak było. Jednak w głębi duszy wiedziała, że nie odjechał. Drzwiczki samochodu nie trzasnęły ponownie. Nie słyszała też warkotu silnika.

Gdzie on jest?

Zdecydowała, że wróci do pierwotnego planu, wykorzysta przewagę, jaką daje stanowisko na wzniesieniu. Nie wypuszczając pistoletu z ręki, ruszyła w górę stromym podjazdem. Szła wolno, ostrożnie stawiając stopy, bo skórzane podeszwy butów mocno się ślizgały.

Nagle drogę u stóp wzgórza oświetliły reflektory samochodu. Nie zwróciła na to uwagi, póki samochód nie zatrzymał się gdzieś pośrodku ulicy.

Usłyszała, jak drzwiczki otwierają się i sekundę później zamykają. Samochód przejechał piętnaście, może dwadzieścia metrów – śnieg chwilami zasłaniał światła, więc trudno było to ocenić – a potem zawrócił. Drzwiczki znów się otworzyły i tym razem pozostały uchylone. Pod sufitem zapaliła się żarówka. Ale Lauren widziała tylko rozmazane plamy bieli i czerni.

W końcu samochód ruszył tyłem, dotarł do końca kwartału, znów zawrócił i odjechał. Lauren pomyślała, że kierowca musiał się zgubić albo w tej śnieżycy nie znalazł domu, którego szukał.

Niecałe pięć minut później, błyskając niebieskimi i czerwonymi światłami, zza zakrętu wypadł radiowóz i zwolnił u stóp wzgórza. Lauren usiłowała coś zobaczyć przez śnieg.

Radiowóz zatrzymał się pośrodku ulicy. Światło jego bocznych reflektorów mieszało się z odbitym od śniegu blaskiem. Migacze na dachu nadal się kręciły, zalewając całą scenę krwawą poświatą.

Lauren usłyszała trzask drzwiczek, męskie głosy i niewyraźny pomruk policyjnego radia. Na chwilę zapomniała o mężczyźnie, który być może zamierzał zaatakować Emmę. Przede wszystkim musi się dowiedzieć, po co przyjechała tu policja i dlaczego właśnie teraz.

Czy ktoś zdążył już ich zawiadomić, że słyszał strzały?

Zza białej kurtyny, którą regularnie przeszywały ostre smugi światła, dobiegł ją podniecony młody głos:

– Lane, mieli rację! Cholera, tu leży człowiek! Wezwijcie karetkę! Szybko! Chyba źle z nim. Przynieście jakiś koc!

– Coś podobnego! Niech to szlag! – odkrzyknął Lane.

Lauren nie czuła już palców u stóp. Przestępowała z nogi na nogę, usiłując przywrócić krążenie krwi. Musi się dowiedzieć, co czy raczej kogo policjanci znaleźli na ulicy. Zdawała sobie jednak sprawę, że kryje się w cieniu domu, który nie jest jej domem, włóczy się po spokojnej dzielnicy i ma przy sobie broń, z której przed chwilą strzelała.

Miała rację. To nie będzie dobrze wyglądało w oczach policjanta próbującego zrozumieć, dlaczego w tej śnieżycy na środku ulicy leży człowiek, który potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Zadrżała. Nie wiedziała, czy z zimna, czy ze strachu. Chociaż nic już nie widziała, spróbowała wyobrazić sobie ulicę, zbocze wzgórza, zakręt drogi.

Powtarzała sobie, że celowała dostatecznie wysoko. Na pewno dostatecznie wysoko.

Ślizgając się po jezdni, przyjechała karetka. Jęk syreny wdarł się w cichą noc. Pojawiły się jeszcze dwa radiowozy. W pobliskich domach zapaliły się światła, we frontowych oknach. Kilku odważnych wyszło nawet na próg, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Całe to zamieszanie na ulicy sprawiło, że Lauren poczuła ulgę. Nie wyobrażała sobie, żeby mężczyzna, który zagrażał Emmie, wciąż był w okolicy teraz, gdy pojawiło się tu pełno policji. Tej nocy nie musi już dłużej stać na straży. Pójdzie do Emmy i razem zastanowią się, co robić dalej.

Ale zanim zdążyła się ruszyć, w kłębach śniegu pojawił się prześwit i wydało się jej, że wśród bieli widzi wielki kształt w miejscu, gdzie prześladowca Emmy mógł zostawić swój samochód.

Jeżeli samochód jeszcze tu jest, on też musi być gdzieś w pobliżu.

Tylko gdzie?

Sanitariusze wybiegli z karetki i pochylili się nad mężczyzną leżącym na jezdni. Dwaj mundurowi policjanci trzymali nad nimi parasole. Raptem we wściekłym podmuchu śnieg zawirował i wygiął parasole.

Jeden z sanitariuszy coś powiedział, ale Lauren nie dosłyszała jego słów.

– Co mówiłeś? – zawołał jakiś głęboki baryton. Po chwili ten sam mężczyzna krzyknął: – Co on mówił? Słyszeliście?

Wiatr zmienił kierunek i następne słowa rzucił Lauren prosto w twarz:

– Mówiłem, że chyba do niego strzelano. Wygląda na to, że ma ranę postrzałową, nisko, po prawej stronie, tuż przy kręgosłupie. Musimy go szybko stąd zabrać. Ciśnienie gwałtownie spada. Chyba umiera.

Sens słów docierał do Lauren powoli. Strzelano do niego…

Podniosła rękę i z obrzydzeniem spojrzała na pistolet, który ściskała kurczowo. Nie mogła uwierzyć w to, co zrobiła.

– O Boże – powiedziała na głos. – Zastrzeliłam go.

Z północnego wschodu nadciągnęła nowa śnieżyca. Kryjąc się w gęstym białym tumanie, Lauren schodziła podjazdem Emmy w kierunku chodnika przed sąsiednim domem.