Выбрать главу

Znała szatnię. Wiodąc ręką po ścianie, doszła do ławki i usiadła. Chce pani bieliznę? Mamy staniki i majtki. Pozwolę pani zatrzymać buty, bo chyba mają odpowiedni rozmiar.

Lauren, która była wyjątkowo wybredna, jeśli chodzi o bieliznę, tym razem powiedziała „proszę”. Głos miała cichy, zbyt nieśmiały jak na osobę, która potrzebuje bielizny dla dorosłej kobiety.

Po chwili pracownica biura szeryfa rzuciła Lauren na kolana bieliznę i granatowe więzienne ubranie. Gdyby nie kolor i wielkie litery na plecach oznaczające więzienie w Boulder, przypominałoby uniform chirurga.

– Proszę mi powiedzieć, jeśli nie pasuje. Spróbuję znaleźć coś innego. Ale na ogół dobrze oceniam rozmiary. Pracowałam w sklepach z odzieżą w wakacje. Jeżeli chce pani skorzystać z łazienki, lepiej tutaj niż w celi. Radzę skorzystać. Tam nie będzie pani miała tyle prywatności.

Lauren rozpłakała się.

– Jezu, skarbie, nie płacz. Zaprowadzimy cię do izby chorych, żeby zbadała cię Demain. A potem odizolujemy cię najlepiej, jak się da. Nie możemy ryzykować spotkania z czekającymi na oddziale albo w rejestracji. Rozumiesz, o co mi chodzi. Mogą cię rozpoznać. Na pewno niektórych oskarżałaś.

Lauren wiedziała, że korzysta z wyjątkowych przywilejów. Mimo to jednak wszystko było takie okropne.

Czy może być gorzej?

Przypomniała sobie, przez co przechodzi Emma, i wzruszyła ramionami. Pogwałcenie jej wolności i prywatności było niczym w porównaniu z tym, co musiała przeżywać Emma.

Mimo okropnej pogody Erin Rand oglądała miejsce, gdzie strzelano. Jak zawsze najpierw zrobiła to, co najłatwiejsze, żeby zorientować się w sytuacji.

Nasunęła czapkę na czoło, podniosła kołnierz i weszła w śnieg pokrywający obszar starannie odgrodzony taśmą policyjną. Co chwila zatrzymywała się, by dodać jakiś szczegół do szkicu, który usiłowała zrobić.

Jej notatnik jednak już po chwili był mokry, więc zrezygnowała ze szkicowania. Jeszcze raz obeszła ogrodzone miejsce, tym razem z kamerą. Śnieg komplikował wszystko.

Postanowiła, że spróbuje namówić na rozmowę któregoś z sąsiadów. Może ktoś zaprosi ją do środka, żeby mogła się ogrzać.

Przypomniała sobie radę detektywa Purdy’ego i ruszyła do domu stojącego w południowo-wschodnim rogu kwartału. Nad drzwiami frontowymi jeszcze paliła się lampa. Z chodnika do drzwi prowadziły długie schody. Stopnie znikły pod śniegiem i Erin miała wrażenie, że wspina się po zboczu. Czubkiem buta wyczuła pierwszy stopień, chwyciła metalową poręcz i zaczęła się mozolnie wdrapywać.

Zanim dotarła na szczyt, drzwi się otworzyły i miły wysoki głos zawołał:

– Mój Boże, dzielna kobieta! Szybko, moja droga, bo odmrozisz sobie twarz. Wchodź, rozgrzejemy cię.

Wdzięczna za tak serdeczne powitanie, Erin szepnęła:

– Dzięki Ci, Boże. To prawie wynagrodzi mi, że znów musiałam wozić Cozy’ego. – Usta miała sztywne z zimna, ale otrzepując śnieg z ubrania, spróbowała się uśmiechnąć i odezwać.

– Dobry wieczór – powiedziała w końcu. – Jestem Erin Rand, prywatny detektyw. Zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka pytań w związku z tym, co się tu dziś wieczorem stało?

– Tak, ale najpierw niech pani wejdzie, moja droga. Nie może pani stać na progu. Proszę, proszę, niech pani wchodzi. I niech się pani nie przejmuje śniegiem na butach. Oni się nie przejmowali.

Erin przyjrzała się zdumiewającej pani domu. Przekroczyła już sześćdziesiątkę, miała na sobie elegancki szlafrok z kaszmiru, srebrne włosy sięgały jej do ramion. Twarz miała szczupłą i bladą, zadziwiająco gładką jak na swój wiek.

Podłoga, na której topił się śnieg z butów Erin, wyłożona była pięknym zielonym marmurem, stolik pod ścianą był niewątpliwie cennym antykiem.

Jednak ten obraz bogactwa i dobrego smaku zakłócały dwie rzeczy. Po pierwsze, niebieskie tęczówki gospodyni pływały w morzu czerwieni.

Po drugie, we wspaniałym domu unosił się silny zapach haszyszu.

– Moja droga, niech pani zostawi tu buty i idzie za mną.

Erin z radością pozbyła się mokrych butów i ruszyła za gospodynią – która wciąż jeszcze się nie przedstawiła – na tył domu. Minęły salon i pokój stołowy urządzone z takim samym smakiem jak hol. Gdy dotarły do zamkniętego pokoju przy końcu korytarza, kobieta położyła palec na ustach.

– Arnold jest tutaj – szepnęła. – Nic nie wie o tym wszystkim.

Erin zaciekawiło, do jakiego gatunku stworzeń może należeć Arnold. Stawiała na grubą świnkę.

Kuchnia, do której gospodyni wprowadziła Erin, nie rozczarowałaby nawet Marthy Stewart. Była przestronna i urocza, ogromne okna rano wpuszczały mnóstwo światła. Obok znajdowała się ośmiokątna weranda.

– Niech pani siada. – Gospodyni wskazała duży okrągły stół przykryty stertą gazet z kilku dni.

– Przepraszam, ale nie dosłyszałam pani nazwiska – powiedziała Erin.

– Mam na imię Lois, moja droga. I zawsze tak było.

– Lois?… – Erin czekała na nazwisko.

Lois uśmiechnęła się. Miała ładne zęby.

– W takim razie witaj. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna za gościnność, za to, że mnie zaprosiłaś…

Słysząc słowo „gościnność”, Lois coś mruknęła i podbiegła do kuchenki, jakby sobie przypomniała, że zostawiła coś na ogniu. Sięgnęła po jedną rzecz, dotknęła innej, rozpaczliwie próbując zgromadzić poczęstunek dla gościa. Otwierała drzwiczki szafek, wyjęła mnóstwo rzeczy z lodówki. Erin z otwartymi ustami przyglądała się, jak Lois zastawia tacę jedzeniem.

– Powinnam była przygotować coś wcześniej, ale myślałam, że dziś już nikt nie przyjdzie. Bardzo cię przepraszam. Czy jadasz wieczorem rybę? Niektórzy tego unikają. Ja ostatnio sypiam sama, więc nie ma znaczenia, czy pachnie mi z ust starą karmą dla kotów. – Zatrzymała się i wykonała piękny piruet, żeby stanąć twarzą do Erin, która właśnie zdjęła czapkę i przeczesywała palcami delikatne jasne włosy. Lois spojrzała na nią z aprobatą, położyła ręce na biodrach i leciutko przekrzywiła głowę. – Ładna jesteś – stwierdziła. – Założę się, że prawa strona twojego łóżka nigdy nie zostaje zbyt długo zimna. Ja lubię spać po lewej stronie, a ty? Myślę, że kobiety powinny wybierać lewą stronę. Arnold zawsze uważał, że musi spać bliżej okna. To bez sensu, prawda? Lewa strona dla kobiet, prawa dla mężczyzn. – Przerwała na chwilę, by się nad czymś zastanowić. – Chociaż nie wiem, jak sobie z tym radzą lesbijki. Prawdziwy kłopot. Muszę to przemyśleć. No, ale gdy tak na ciebie patrzę, to, chociaż to nie moja sprawa, lepiej zamiast wędzonego pstrąga poczęstuję cię goudą. Do tego korniszony. Wprawdzie mają dość intensywny zapach, ale nie przykry. Mam cały dzbanek śnieżnej kawy. Ale jeżeli wolisz mrożoną herbatę, zaraz ci ją przygotuję.

Erin nie wiedziała, jak grzecznie odpowiedzieć na monolog Lois. W końcu powiedziała:

– Chętnie napiję się kawy. Kim jest Arnold?

– Ze śmietanką?

– Nie, dziękuję.

– I tak nie ma śmietanki – stwierdziła Lois po przeszukaniu lodówki. – Będziesz musiała dolać mleka. – A potem wyszeptała: – Wszyscy znają mojego Arnolda. Wszyscy. – Jej wzrok pomknął wzdłuż korytarza w stronę drzwi.

– Mieszkam w Boulder od niedawna – skłamała Erin. – Dlaczego wszyscy go znają?

– Z powodu zielonego pasa, moja droga. Mój Arnold znany jest jako „twórca zielonego pasa”. – W głosie Lois słychać było prawdziwą dumę. – Popatrz przez okno. To dzięki niemu okolice Boulder wciąż są takie piękne.

Erin posłusznie spojrzała przez okno, ale zobaczyła tylko biel.

– Naprawdę? Zielony pas był jego pomysłem?

– Tak. On to wymyślił, zorganizował, namawiał, naciskał, aż osiągnął swój cel. Urzeczywistnił swoją wizję.