– Nie wiedziałam. Widocznie stało się to, zanim tu przyjechałam, ale jestem mu szalenie wdzięczna.
– Wszyscy jesteśmy mu wdzięczni, moja droga. Lois postawiła tacę z laki przed gościem. Erin wzięła kawałek pstrąga, położyła na krakersie i ugryzła.
Lois uważnie się jej przyglądała.
– Jednak sypiasz sama, prawda? Tak mi przykro. Ale nie martw się, moja droga, na pewno niedługo kogoś sobie znajdziesz.
– Nie musi ci być przykro. Sypiam sama, bo tak chcę. Dostają propozycje, ale większość z nich nie jest warta tego, żeby wyrzec się wędzonej ryby na kolację.
– Rozumiem – powiedziała Lois.
– Mogłybyśmy porozmawiać o tym, co się tu wydarzyło wieczorem? – Erin miłym uśmiechem próbowała wynagrodzić gospodyni nagłą zmianę tematu.
– Tak, oczywiście – zgodziła się Lois, otwierając szeroko oczy. Erin pomyślała, że wyglądają jak brudne światła hamowania. – Ale nie jesteś z policji, prawda?
– Nie. Jestem prywatnym detektywem.
– Pracujesz dla Emmy?
– Przepraszam, ale nie mogą powiedzieć, kim jest mój klient. Znasz Emmę Spire?
– Pewnie. To moja sąsiadka. Mieszka obok. Nie należę do tych, którzy nie troszczą się o sąsiadów, niezależnie od tego, czy są sławni, czy nie.
Erin nie znała swoich sąsiadów. Pozazdrościła Lois jej stosunku do świata.
– Byłaś w domu przez cały wieczór?
– Przecież nie mogłam zostawić Arnolda samego.
– Arnold źle się czuje?
Lois pokiwała głową.
Erin zorientowała się, że za chwilę znów zboczą z tematu, więc szybko zadała pytanie.
– Zatem byłaś w domu przez cały czas. Co widziałaś?
– W sąsiednim domu czy na ulicy?
– I tu, i tu – sprecyzowała ucieszona Erin. Lois wstała i wzięła Erin za rękę.
– Chodź, coś ci pokażę. To będzie zabawne.
Nadzieja Erin znikła. Może będzie zabawne, pomyślała, chociaż pewnie w niczym nie pomoże. Alternatywą jednak było wyjście w burzę śnieżną i pukanie do innych drzwi, które najprawdopodobniej zatrzasną jej przed nosem wystraszeni, niechętni ludzie.
Pokój, do którego Lois wprowadziła Erin – niecałe cztery na trzy metry – kiedyś musiał być małą sypialnią. Pod koniec lat pięćdziesiątych architekci przeznaczali takie dla dzieci. Jednak dzieci Lois i Arnolda dawno już opuściły dom i Lois przeznaczyła ten pokoik na własne potrzeby.
W całym domu unosił się zapach haszyszu, ale tutaj pachniało jak w palarni. Bob Marley, guru Cozy’ego, czułby się tu jak u siebie.
– To moja pustelnia, prywatna pustelnia. Uwielbiam tkaniny – oświadczyła Lois. – Metry, kilometry tkanin. Arnold nienawidziłby tego pokoju.
Pokój był obwieszony materiałami. Płótno, perkal, lekkie wełny, draperie, makatki w kwiaty, kraty, paski – każdy centymetr ściany pokrywały tkaniny.
– Nie widział go?
– Oprócz kłopotów z nerkami ma również jaskrę. – Lois powiedziała to tak, jakby przypominała Erin coś, o czym powinna od dawna wiedzieć i czego nie wolno jej nigdy zapomnieć. – To takie smutne. Ale gdyby raz zobaczył ten pokój, już nigdy by do niego nie wszedł. Uznałby, że jest tu zbyt kwieciście. On woli bawole skóry i jelenie rogi, takie rzeczy. – Lois westchnęła żałośnie. – Chociaż, prawdę mówiąc, teraz nie ma już żadnych upodobań, jeżeli rozumiesz, o czym mówię.
Erin nie rozumiała, ale uprzejmie się uśmiechnęła.
Przy innej pogodzie, gdyby było widać coś więcej niż biel, z tego pokoju rozciągałby się widok na dzieło Arnolda. Na oknie Lois zgromadziła imponującą kolekcję lornetek, aparatów fotograficznych i kamer.
– Moim hobby jest obserwowanie zwierząt i ptaków żyjących w zielonym pasie. Arnold i ja uważamy, że zbliża się następny atak władz Boulder na otwartą przestrzeń, więc musimy mieć jak najwięcej informacji, żeby móc walczyć. Dlatego rejestruję życie przyrody. Ale siadaj, siadaj proszę.
Erin usiadła w wygodnym, choć może zbyt miękkim fotelu obitym tkaniną w kwiaty. Zauważyła, że odkąd weszły do tego sanktuarium, Lois znacznie się uspokoiła.
– Widziałam to.
– Co takiego? – zdziwiła się Erin.
– Dziś wieczorem. To, co się stało. Mężczyznę, strzał, furgonetkę. Staram się mieć oko na sąsiadów, a zwłaszcza na Emmę. Jest za młoda, żeby mieszkać samotnie w takim wielkim domu, nie sądzisz? To smutna osoba. Jest kobietą, która nigdy nie powinna jeść wieczorem wędzonej ryby. Mogłaby się czegoś od ciebie nauczyć. Może… może nawet mogłybyście zamieszkać razem.
Erin wyczuła, że Lois znów zbacza z tematu.
– Słyszałaś strzał? Czy policja o tym wie? – Dzięki, Samie Purdy, wielkie dzięki, dodała w duchu.
– Oczywiście, że nie. Przecież nie mogłam ich zaprosić do siebie. Moja droga, w tym pokoju palę. Chyba czujesz zapach. Jak mogłabym ich tu zaprosić? Według nich jestem kryminalistką, prawda?
Erin nie odpowiedziała, ale doszła do wniosku, że tej przemiłej damie udało się pogodzić ze przestępczym trybem życia.
– Ale z drugiej strony nie mogłam dopuścić do tego, żeby policja w ogóle nie dowiedziała się o tym, co widziałam. Dałam więc im pewne wskazówki. Są całkiem sprytni, szczególnie ten wysoki. Zrozumieją, co chciałam im powiedzieć.
– Dałaś policji wskazówki? – zdziwiła się Erin.
– Tak. – Lois zapaliła skręta tak nabitego, że wyglądał jak ołówek. – Moja droga, zanim porozmawiamy, może zechcesz się sztachnąć?
Pielęgniarka w więzieniu była czarną trzydziestopięcioletnią kobietą, która zjadła zęby na opiece nad chorymi. Przedtem pracowała w dziecięcym szpitalu onkologicznym. Przez ponad dziesięć lat podawała baseny, tuliła malutkie ciałka, robiła zastrzyki w niemożliwie drobne żyły, ocierała łzy, często również własne. Demain Jones wiedziała, co znaczy cierpienie, i nie miała cierpliwości do więźniów, którzy jęczą bez powodu.
Powitała Lauren półuśmiechem. Zazwyczaj tak właśnie – sceptycznie witała więźniów. Uważała, że najwyżej połowa pacjentów, których jej przyprowadzano, miała powody, by się tu znaleźć, więc każdego nowego obdarzała zaledwie półuśmiechem. Najpierw musiała ustalić, do której połowy się zalicza.
Po tym, jak odeszła ze szpitala onkologicznego, wróciła na studia i zrobiła dyplom asystenta medycznego. Miała więc wszelkie kwalifikacje, by zajmować swoje stanowisko.
Pracownica biura szeryfa usiadła na krześle pod ścianą, a Demain Jones zaczęła badać Lauren. Jednocześnie wypytywała o historię jej choroby. Lauren zaimponowała dokładność pielęgniarki. Na koniec Demain jeszcze raz zbadała oczy Lauren i sprawdziła odruchy, zwłaszcza na podeszwach stóp.
Zerknęła na kobietę pod ścianą i odchyliła się do tyłu, jakby jeszcze raz chciała zajrzeć Lauren w oczy. Patrząc w nie, tym razem już bez lampki, powiedziała spokojnie, ale zatroskanym głosem:
– Kochanie, wiesz, że masz dodatni odruch Babińskiego?
Lauren zamrugała i nic nie powiedziała.
Demain Jones kontynuowała, żeby sprawdzić, jak pacjentka zareaguje. Nie była pewna, czy Lauren jest wobec niej uczciwa:
– Wiesz, co to znaczy?
Lauren wzruszyła ramionami.
– Jedno z dwojga. Albo jesteś największym noworodkiem na świecie, albo cierpisz na poważną chorobę centralnego układu nerwowego.
Lauren nie chciała się poddać. Wolała udawać, że to dla niej nowość. Demain cofnęła się o krok.
– Miałam zamiar dać pozwolenie na przewiezienie cię do szpitala, żeby okulista mógł zbadać twoje zamglone oczy, ale teraz się waham.
Lauren rozpaczliwie chciała wydostać się z więzienia.
– Prawie nic nie widzę – szepnęła.
Pielęgniarka westchnęła.