Выбрать главу

– Niestety, i to, i to.

– Przecież byliśmy już wszędzie, gdzie moglibyśmy ją zastać.

– Więc trzeba pomyśleć o innych miejscach. Musimy zastanowić się, co zrobi.

– Alan, ona nie ma gdzie się schować. Rano cała prasa będzie się za nią uganiała. Znajdą dla nas Emmę w ciągu kilku godzin. Oni albo policja.

– Tak. Ale boję się, że znajdą ją martwą.

– Obyś się mylił. W każdym razie to, co się stanie z Emmą, to sprawa drugorzędna. Teraz musimy się postarać, żeby uwolniono twoją żonę.

Alan oczywiście też myślał o żonie, ale nie zgodził się z Cozym.

– Lauren ma w szpitalu dobrą opiekę. Musiałaby się tam znaleźć, nawet gdyby nie była aresztowana. Wiem, że nikogo nie postrzeliła i cała ta sprawa skończy się, gdy tylko znajdziemy Emmę i ten cholerny dysk. Czuję… wiem, że tak będzie. Tak więc teraz naszym najważniejszym zadaniem jest odnalezienie Emmy.

– Czy Lauren powiedziała ci coś, czego mi nie powtórzyłeś? – spytał podejrzliwie Cozy. – Jak możesz tak ją lekceważyć? Lauren wcale nie jest pewna, czy faktycznie nie postrzeliła tego mężczyzny. Policja uwielbia obwąchiwać pistolety, a twoja żona dostarczyła im jeden.

Alan potarł oczy, by odpędzić senność.

– Cozy, chcę cię o coś zapytać. Jesteś moim adwokatem?

– Tak.

– Daliśmy ci zaliczkę? – pytał dalej Alan, trąc twarz. Nie golił się od wczoraj i miał szorstki zarost.

– Nie. Zajmiemy się tym w godzinach pracy kancelarii.

Alan wyjął z kieszeni portfel i dał Cozy’emu wszystkie banknoty, jakie tam znalazł. Cozy przeliczył je. Było to osiemdziesiąt sześć dolarów.

– To zaliczka, czy zamierzasz zatrudnić mnie tylko na dwadzieścia trzy minuty?

Alan pozwolił sobie na uśmiech. Odwrócił się do okna i spojrzał w niebo. Tęsknił za Emily. Kiedy się denerwował, obecność psa zawsze pomagała mu się uspokoić.

– Cozy, wiem, że Lauren nie postrzeliła tego mężczyzny – oznajmił. – A wiem to dlatego, że… Teraz, gdy już dowiedzieliśmy się, że to Kevin Quirk, istnieje spora szansa, że ja to zrobiłem.

Cozy przełknął ślinę i opadł na sofę, jakby go ktoś popchnął. Przez okno widział ciemne niebo. Na jego twarzy malowało się osłupienie.

– Tak? Słucham cię – powiedział.

Alan odpiął klapę wewnętrznej kieszeni płaszcza i dwoma palcami, sztywnymi jak drewno, wyjął stamtąd pistolet.

– To chyba właśnie z tej broni został postrzelony Kevin Quirk – stwierdził.

Cozy spojrzał na pistolet. Trzydziestkaósemka. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu. Spróbował jeszcze raz.

– Zakładam, że jesteś zbyt zmęczony, żeby wciskać mi taki kit.

– To prawda, jestem zmęczony. – Pistolet z głośnym stukiem upadł na stolik do kawy.

– Twój?

– Nie. Ja nie mam broni. Nawet nie umiem strzelać.

– Ale jakoś dałeś sobie radę? – Cozy chciał, żeby nie zabrzmiało to sarkastycznie, ale mu to nie wyszło.

– Chyba tak.

Cozy zwalczył w sobie gwałtowne pragnienie wzięcia Alana w krzyżowy ogień pytań. Wiedział, że musi zachować wielką ostrożność.

– Masz magnetofon? – spytał. – Chciałbym nagrać naszą rozmowę.

– Po co?

– Cytując twoją uroczą żonę: „Obawiam się, że to skomplikowane”. Tak jest, prawda?

– Tak.

– Alan, może najpierw zaparzylibyśmy sobie kawy i coś zjedli?

– Wydawało mi się, że jesteś amatorem herbaty.

– To prawda, ale niekiedy potrzebna jest kawa. Na przykład teraz.

8

Piątek, 11 października,

18.30, -3,3°C,

śnieżyca

Jadąc wśród zamieci po Arapahoe do parku Ebena Fine’a, Alan doszedł do wniosku, że Kevin Quirk to arogancki mężczyzna.

Jego zdaniem istniał tylko jeden powód, dla którego ktoś wyznaczył spotkanie w parku podczas takiej śnieżycy: pułapka. A jedynym powodem, dla którego Kevin Quirk zgodził się tam pojechać, była pewność, że jest lepszy od przeciwnika. Alan pomyślał, że warto by obniżyć poziom testosteronu Kevina.

Drugi wniosek, do którego Alan doszedł podczas tej krótkiej jazdy, sprowadzał się do tego, że wproszenie się na tę wyprawę to z jego strony czysta głupota. Jeżeli przeżyje, Lauren i tak go zabije.

Wskazując Kevinowi drogę, jechał Arapahoe na zachód, a potem wąską uliczką wjechał na mały parking w południowej części parku. Stały tam tylko dwa samochody.

Quirk podjechał do landcruisera Alana i otworzył drzwiczki. Alan opuścił swoją szybę.

– Przyjechaliśmy za wcześnie? – spytał.

– Nie. Zostań tutaj. Pójdę się rozejrzeć.

– Jesteś pewien, że to dobry pomysł?

– Żeby pójść się rozejrzeć? Czy żebyś ty tu został? – roześmiał się Quirk.

– Przynajmniej powiedz mi, gdzie idziesz.

– Obejdę park i wejdę z drugiej strony. Dysk na pewno leży w jakimś miejscu na widoku, może na stoliku piknikowym. Wezmę go i zaraz wracam.

Alan popatrzył na śnieżycę.

– Pada tak, że chyba nic nie znajdziesz, nawet gdyby oznaczyli to miejsce pękiem baloników.

– Po prostu zaczekaj tu na mnie.

Alan podniósł szybę i zgasił silnik. Zostawił jednak kluczyk w takim położeniu, żeby od czasu do czasu pracowały wycieraczki. Quirk odszedł kilka kroków i natychmiast zniknął w zadymce.

Ponieważ nie miał nic lepszego do roboty, Alan kontrolował czas. To mu pomagało zachować spokój. Właśnie zastanawiał się, jak długą ma czekać, zanim pójdzie po pomoc albo zrobi coś równie głupiego, na przykład wybierze się na obchód parku, żeby poszukać Kevina, gdy nagle na parkingu pojawiło się trzecie auto. Kierowca ustawił je jak najdalej od tych, które już tu parkowały.

Alan nasłuchiwał. Usłyszał trzask drzwiczek. Tylko jeden. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi żółte światło i sylwetkę zmierzającą w stronę parku, ale nie był pewien. Spojrzał na zegar na desce rozdzielczej. Kevin znikł cztery minuty temu.

Nakazując sobie ostrożność, Alan wysiadł z samochodu. Poszedł świeżym tropem. Gdy uznał, że znalazł się pośrodku trawnika, usłyszał, jak ktoś krzyczy:

– Stój! To zasadzka!

Zastygł. Czy to ostrzeżenie było skierowane do niego? Czy pochodziło od Kevina Quirka? A może ktoś ostrzegał Kevina? Albo kogoś trzeciego, że jest tu Kevin?

Czekał, mając nadzieję, że głos odezwie się raz jeszcze. Przez chwilę wszystko wydawało się nierealne, zapadła taka cisza, jaka jest możliwa tylko podczas śnieżycy.

Zrobił jeszcze trzy kroki. Następny dźwięk dobiegł go z odległości jakichś sześciu metrów z lewej strony. Głuche uderzenie.

– Zjeżdżaj stąd? Cholera!

Alan znów stanął. Czy to ten sam głos? Chyba nie. Przypadł do ziemi. Kto kogo ostrzegał?

Przed sobą widział tylko niewyraźne kontury głazów nad brzegu potoku i żadnej ludzkiej sylwetki. Niemal czołgał się w śniegu. Nagle blisko, chociaż nie tuż obok, usłyszał odgłosy szamotaniny.

– Nie! On ma pistolet!

Alan zatrzymał się. To był pierwszy głos, ten, który ostrzegał o zasadzce. Kto ma broń, zastanawiał się gorączkowo. Już miał zawołać Kevina, gdy uświadomił sobie, że wtedy stanie się celem dla uzbrojonego napastnika.

Usłyszał jeszcze jeden głuchy odgłos, stłumione dźwięki walki grubo ubranych ludzi. Ktoś biegł z kierunku, z którego dobiegały odgłosy bójki. Pojawił się nagle jak duch. Na szczęście, kimkolwiek był, nie zobaczył Alana, który przypadł do ziemi. Przemknął obok niego jak wiatr, ale biegnąc, przewrócił Alana na plecy. Na kolana spadł mu ciężki pistolet. Alan usiadł, zdjął rękawiczkę i wziął broń do ręki.