Выбрать главу

Lauren powiedziała, że jest tu już szef i przynajmniej jeden z sierżantów detektywów, a także doradca prawny i dyżurny prokurator. Alana nieraz zatrudniano jako psychologa-konsultanta podczas śledztwa w sprawie morderstwa i wiedział, jak to wszystko się odbywa, domyślał się więc, że wezwano dodatkowo co najmniej pięciu detektywów, kilku techników, sekretarki. W wydziale zabójstw jest teraz tłoczno jak w domu towarowym w czasie poświątecznej wyprzedaży, tym bardziej że nie chodzi o zwykłe usiłowanie morderstwa, lecz o sprawę, w którą zamieszana jest zastępczyni prokuratora okręgowego.

Alan znów zatonął w myślach. Zastanawiał się, kogo właściwie Lauren rzekomo postrzeliła.

Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych drzwi wejściowych. Zanim zdążył sprawdzić, kto wszedł, usłyszał:

– Proszę odwiesić słuchawkę. Szybko. Wychodzimy.

Słowa zostały wypowiedziane przyjacielskim tonem, jakby mówiący zapraszał Alana na piwo z kumplami.

Alan odwrócił się i jego wzrok natrafił na wystające jabłko Adama. Należało do Coziera Maitlina. Alan widywał go na przyjęciach dla prawników, gdy towarzyszył Lauren. Dobrze wiedział, jaką opinią cieszył się ten adwokat. Cozier Maitlin był jedynym obrońcą karnym w Boulder, który wyróżniał się ponaddwumetrowym wzrostem.

– Alan Gregory, prawda?

– Tak.

– Doktorze Gregory, proszę odwiesić słuchawkę. I proszę zgodzić się ze mną, że pańskie dobrowolne odwiedziny w komisariacie absolutnie nie leżą w interesie pana żony.

– Ale… ja chcę się z nią zobaczyć.

– To oczywiste. Niestety prawda jest taka, że policja w najbliższym czasie nie pozwoli się panu z nią zobaczyć. Proszę mi zaufać. Niech pan odwiesi słuchawkę, wyjdzie ze mną, a wtedy powiem panu, co się będzie działo w ciągu najbliższych kilku godzin. Przyjście tu było błędem. Proszę mi dać pięć minut, a wszystko panu wyjaśnię. To dla jej dobra.

Alan wyszedł z komisariatu z Cozierem Maitlinem. Wielkie BMW z pracującym silnikiem czekało przed budynkiem w miejscu, gdzie parkowanie było surowo zabronione. Cozier niezręcznie wsunął się na tylne siedzenie, Alan wsiadł za nim.

– Jedziemy – polecił Cozier kobiecie za kierownicą.

Samochód łagodnie ruszył po grubej warstwie śniegu i skierował się ku Arapahoe.

Z odtwarzacza CD płynęła głośna muzyka, ogrzewanie było włączone na całą moc, a rozmrażacz grzmiał jak startujący samolot.

– Tam z przodu siedzi Erin Rand. Doktor Gregory, prawda? – powiedział Cozier.

– Tak.

– Doktor Alan Gregory, Erin Rand.

Erin pomachała ręką na powitanie i przekrzykując hałas, zawołała:

– Przykro mi z powodu pańskiej żony. – Potem złośliwie napomniała Maitlina: – Cozy [(ang.) – wygodny, przytulny, kapturek na czajnik], bardzo pięknie nas sobie przedstawiłeś.

Z kompaktu ryczało reggae. Erin przyciszyła muzykę, przełączyła wentylator i przycisnęła pedał gazu. Samochodem rzuciło. Maitlin wyciągnął rękę i powiedział:

– Jestem Cozier Maitlin. O ile pamiętam, spotkaliśmy się już przy kilku nieistotnych sprawach. Przepraszam za porwanie, ale Casey i ja doszliśmy do wniosku, że nie powinien pan jeszcze rozmawiać z policją.

– Rozmawiał pan z Casey?

– Tak. Przepraszam, że od razu o tym nie powiedziałem, ale wszyscy poruszamy się po omacku. Żadne z nas nie wie, co się naprawdę stało. – Uniósł brwi. – Rzeczywiście mógł pan pomyśleć, że Erin i ja jeździmy za karetkami, polując na klientów, i natknęliśmy się na sprawę pana żony.

Alan nie wiedział, co odpowiedzieć.

– No dobrze. To Casey zadzwoniła do mnie. Opowiedziała mi o waszej rozmowie i poprosiła, żebym jej pomógł bronić Lauren. Kilka razy mi pomogła, gdy miałem sprawy w Jeffeco. Zna tamtejsze zwyczaje, ja znam tutejsze. Tak więc zaangażowała mnie. Zresztą lubię pana żonę i cieszę się, że będę mógł się jej na coś przydać. Lauren jest prawą osobą i w ciągu tych lat nauczyłem się ją podziwiać. To prawdziwa przyjemność spotykać się z nią w sądzie. Wtedy nie liczy się, kto wygrywa, a kto przegrywa. Jeżeli Casey i mnie uda się wyciągnąć ją z kłopotów, zanim stanie się jej zbyt wielka krzywda – podniósł głos – zaciągnie u mnie spory dług wdzięczności.

W tym momencie odezwała się Erin:

– Ponieważ Cozy chyba nie zamierza włączyć mnie do waszej rozmowy, sama muszę pana poinformować, że nie jestem jego szoferem. Jestem prywatnym detektywem. I, Cozy, naprawdę chciałabym się już zabrać do roboty. Czy któryś z was wie, gdzie doszło do tej strzelaniny? Chcę tam pojechać, wszystko obejrzeć, zrobić zdjęcia, porozmawiać z ludźmi.

Alan domyślał się, że strzał padł w domu Emmy albo gdzieś w pobliżu. Ale to był tylko domysł. Poza tym, biorąc pod uwagę ostrożność Lauren podczas rozmowy telefonicznej, nie miał pojęcia, co żona planuje w związku ze sprawą Emmy Spire.

– Nie, Erin, nie wiem, gdzie to się stało. W ogóle prawie nic nie wiem.

– Cozy, wiem, że to zupełnie wytrąci cię z równowagi, ale muszę wyłączyć Marleya, żeby posłuchać policyjnego radia.

– Jak mus, to mus – zgodził się Cozy.

Jamajskie rytmy ścichły i zaraz zastąpiły je trzaski z policyjnego skanera.

Cozy odwrócił się do Alana, chociaż przyszło mu to z niejakim trudem, bo nawet wielki niemiecki samochód był dla niego trochę za ciasny.

– Przy reggae lepiej mi się myśli – oznajmił. – Dziwne, prawda? – Gdy Alan nic nie odpowiedział, Cozy kontynuował: – Ale jest pan nieufny. No dobrze, powściągnę swój język. Porozmawiajmy o Lauren. Moim zdaniem wpadła w kłopoty po uszy.

Alanowi kręciło się w głowie.

– Panie Maitlin, Cozy – mogę tak do pana mówić?

– Oczywiście. Niestety wszyscy oprócz mojej matki tak mnie nazywają.

– Nie obraź się, ale ja naprawdę nic o tobie nie wiem. I nie chcę zrobić nic, co mogłoby zaszkodzić żonie. – Wskazał telefon. – Nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby połączyć mnie z Casey?

– Jasne, że nie. To bardzo rozsądne. Modlę się tylko, żeby Lauren była równie rozsądna jak ty.

Erin wcisnęła przycisk na telefonie i podała aparat do tyłu. Nagle zaklęła, zakręciła kierownicą, i samochód z powrotem wpasował się w koleiny, które były jedyną oznaką, że jest tu jakaś droga.

– Cozy, myślałeś kiedyś, żeby kupić tej łodzi zimowe opony? – spytała ze złością.

– Mam zimowe opony. Na zimę. Na razie ciągle jeszcze mamy jesień.

– Cozy, opony zimowe to nie ubrania. Zakłada się je, kiedy pada śnieg. Wyjrzyj przez okno. To, co widzisz, to właśnie śnieg.

Maitlin zignorował jej uwagę.

Alan przyłożył telefon do ucha i usłyszał krótkie „tak?” Wypowiedziane przez Casey Sparrow.

– Casey, tu Alan. Jestem z Cozym Maitlinem. O to ci chodziło?

– Tak, oczywiście. Rób to, co ci powie. Ja stoję w kanionie za furgonetką telewizji kablowej. Czy Cozy złapał cię, zanim zdążyłeś się skontaktować z policjantami? Proszę, powiedz, że tak.

– W ostatniej chwili.

– Dzięki Bogu. Prosiłam go, żeby się pospieszył, ale z Cozym nigdy nic nie wiadomo. Nie wiem, co wiesz, i nie chcę, żebyś mi mówił cokolwiek przez telefon, ale nie chcę też, żebyś niechcący pomógł policji. Cozy tego dopilnuje. W takiej sprawie jeden adwokat nie wystarczy, zwłaszcza na początku. Będę w Boulder, kiedy tylko uda mi się wyminąć tę głupią furgonetkę.

– Więc mogę z nim rozmawiać? – upewnił się Alan.

– Nareszcie. Przyjechała pomoc drogowa. Tak, możesz mu ufać. Wprawdzie zachowuje się tak, że człowiek ma ochotę wyrywać sobie włosy z głowy albo wyrwać wszystkie włosy jemu, ale naprawdę można mu ufać.