Ludzie krzyczeli i ich głosy wypełniały rzadkie powietrze jak ptasia pieśń ponad niskim continuo powodzi. Nadia nie pojmowała przyczyny tych krzyków; potem zrozumiała, gdy dostrzegła w porcie kosmicznym jakiś ruch.
Port kosmiczny umieszczony był na szerokim płaskowyżu na północny zachód od miasta i ludność Burroughs, stojąc tak wysoko na zboczu, mogła go doskonale obserwować. Nagle otworzyły się wielkie drzwi największego hangaru portu kosmicznego i z garażu wytoczyło się jeden po drugim pięć ogromnych kosmolotów: widok był groźny, w jakimś sensie militarnym. Maszyny zakołowały do głównego terminalu portu kosmicznego, a lotnicze chodniki rozszerzyły się i zamknęły na boki. Potem nic się już nie działo, więc uciekinierzy przez prawie całą następną godzinę podchodzili ku pierwszym prawdziwym wzgórzom Wielkiej Skarpy, aż — mimo że znaleźli się wyżej — port kosmiczny wraz z torami startowymi i dolne połówki hangarów znalazły się za wodnistym horyzontem. Słońce tkwiło teraz dobrze na zachodzie.
Uwaga idących skupiła się na samym mieście, bowiem woda przedarła się już przez ścianę namiotu na wschodnim boku Burroughs i wpłynęła ponad zwieńczeniem muru przez Bramę Południowo-Zachodnią, w miejscu, gdzie wcześniej sami uchodźcy przecięli namiot. Wkrótce powódź zalała Park Księżnej, Park nad Kanałem oraz Niederdorf, dzieląc miasto na dwie części, a potem powoli podniosła się w bocznych alejach, pokrywając dachy w niżej położonej części miasta.
W środku tego spektaklu, na niebie ponad płaskowyżem, pojawił się jeden z dużych odrzutowców. Wydawało się, że leci zbyt powoli, tak jak zawsze się dzieje z dużymi samolotami przelatującymi nisko nad ziemią. Maszyna leciała w kierunku południowym, toteż w oczach ludzi stojących na ziemi stawała się coraz większa, mimo że pozornie nie widzieli, jak nabierała prędkości, aż w końcu dotarło do nich niskie dudnienie jej ośmiu silników i samolot przesunął się nad głowami zgromadzonych z nieprawdopodobnie powolną niezdarnością trzmiela. Kiedy się oddalał na zachód, nad portem kosmicznym pojawiła się następna maszyna, która przesunęła się nad zalanym wodą miastem, później nad ludźmi, po czym odleciała w tym samym kierunku, co pierwsza. W ten sam sposób przeleciało nad nimi pięć samolotów, a każdy następny wyglądał równie mało aerodynamicznie jak poprzedni, aż wreszcie ostatni przesunął się nad głowami zgromadzonych i zniknął za zachodnim horyzontem.
Od tej chwili uchodźcy zaczęli iść bardziej zdecydowanie. Najszybsi piechurzy oddalali się, nie próbując w żaden sposób dostosować kroku do wolniejszych; ważne było, by jak najszybciej zacząć wywozić ludzi pociągami ze Stacji Libijskiej i wszyscy świetnie rozumieli ten pośpiech. Na stację pociągi przybywały zewsząd, jednak była ona mała i znajdowało się tam tylko kilka bocznic, więc przebieg ewakuacji zapowiadał się na naprawdę skomplikowaną operację.
Była godzina piąta po południu, słońce znajdowało się nisko nad wzniesieniem Syrtis, temperatura oscylowała w okolicach zera, powoli spadając. Kiedy najszybsi spośród piechurów, przeważnie tubylcy i najświeżsi imigranci, wysforowali się na czoło pochodu, tłum rozciągnął się w długą kolumnę. Ludzie w roverach donosili, że była teraz długa na wiele kilometrów i przez cały czas się wydłużała. Rovery te jeździły w górę i w dół kolumny, zabierając niektóre osoby, wysadzając inne. W użyciu były wszystkie dostępne walkery i hełmy. Wśród idących pojawił się także Kojot; nadjechał od strony dajki i gdy Nadia dostrzegła jego kamienny pojazd, natychmiast zaczęła podejrzewać, że mężczyzna miał coś wspólnego z rozdarciem dajki.
Kojot wesoło ją pozdrowił przez nadgarstek i spytał, jak się rzeczy mają, po czym odjechał z powrotem ku miastu.
— Każcie Południowej Fossie wysłać sterowiec nad miasto — zasugerował — na wypadek, gdyby zostali tam jacyś ludzie, którzy spali w dzień, a kiedy się obudzili, bardzo ich zaskoczył rozwój wydarzeń. Może czekają na wierzchołkach płaskowzgórzy.
To powiedziawszy, roześmiał się dziko, jednak jego myśl wydawała się mieć pozory prawdopodobieństwa, toteż Art zadzwonił, gdzie trzeba, aby wszystko sprawdzić.
Nadia szła na tyłach kolumny wraz z Mają, Saxem oraz Artem i słuchała napływających raportów. Skłoniła kierowców roverow do jazdy po wyłączonym torze magnetycznym, ponieważ jadąc po regolicie pojazdy wzniecały w powietrzu tumany pyłu. Próbowała ignorować fakt, że jest już zmęczona. Wyczerpanie było spowodowane bardziej brakiem snu niż zmęczeniem mięśni. Ta noc z pewnością miała być długa. I to nie tylko dla Nadii. Obecnie wiele osób na Marsie stało się już zupełnymi mieszczuchami i nie byli przyzwyczajeni do pokonywania bez postoju tylu kilometrów. Sama Nadia również rzadko teraz chodziła, chociaż akurat ona często krążyła po placach budów i nie pracowała tylko przy biurku, tak jak wielu z tych ludzi. Na szczęście podążali za torem magnetycznym, a nawet — gdyby chcieli — mogli iść po jego gładkiej powierzchni, między wiszącymi na krawędziach szynami i torami reluktancyjnymi, znajdującymi się w części środkowej. Jednak większość osób wolała pozostać na betonowych albo żwirowych drogach biegnących wzdłuż toru magnetycznego.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności droga z Isidis Planitia we wszystkich, z wyjątkiem północnego, kierunkach oznaczała podchodzenie pod górę. Stacja Libijska znajdowała się bowiem około siedmiuset metrów powyżej Burroughs; nie była to wysokość błaha, jednak na szczęście trasa, choć nieprzerwanie w górę, biegła przez całe siedemdziesiąt kilometrów łagodnie; nigdzie wzdłuż niej nie było stromych odcinków.
— Rozgrzejemy się — mruknął Sax, kiedy Nadia mu o tym wspomniała.
Robiło się coraz później, aż w końcu cienie ludzi zaczęły się rozpościerać daleko na wschód, jak gdyby idący byli olbrzymami. Za nimi nie oświetlone i puste, tonące miasto o czarnej powierzchni, znikało za horyzontem — znikało jedno płaskowzgórze za drugim, aż wreszcie za horyzont zanurzyły się nawet Pagórek Dwa Tarasy i Płaskowzgórze Moeris. Pokryte pyłem palone umbry Isidis przyjmowały coraz więcej koloru i niebo coraz bardziej ciemniało, póki duże słońce nie zapłonęło na zachodnim horyzoncie; a oni szli przez ten rudawy świat, rozciągnięci w długi sznur niczym jakaś rozbójnicza armia w odwrocie.
Nadia od czasu do czasu włączała Mangalavid i stwierdzała, że nowiny z pozostałej części planety są raczej pocieszające. Nad wszystkimi głównymi miastami, z wyjątkiem Sheffield, władzę sprawowały grupy reprezentujące ruch niepodległościowy. Labirynt pod sabishiiańską hałdą dostarczał schronienia dla ocalałych po pożarze. Ogień nie rozprzestrzenił się jeszcze wszędzie, ale labirynt tak czy owak zapewniał bezpieczeństwo. Podczas marszu Nadia zadzwoniła i porozmawiała z przebywającymi tam Nanao i Etsu. Mały wizerunek Nanao na nadgarstku wskazywał, że mężczyzna jest wyczerpany. Nadia powiedziała mu trochę o własnym złym samopoczuciu: Sabishii płonęło, Burroughs tonęło, a więc zniszczono dwa największe na Marsie miasta.
— Nie martw się — odparł Nanao. — Odbudujemy je. Sabishii jest w naszych głowach.
Wysłali kilka swoich ocalałych z pożaru pociągów do Stacji Libijskiej, postępując zresztą podobnie jak wiele innych miast. Najbliżej położone udostępniły także samoloty i sterówce. Mogły one przybyć im na pomoc w trakcie nocnego marszu, co było użyteczne. Zwłaszcza liczyła się woda, którą przywiozłyby na swoich pokładach, ponieważ odwodnienie w taką zimną i tak bardzo suchą noc mogło być groźne. Nadia miała już wysuszone gardło i szczęśliwym trafem udało jej się otrzymać pełną filiżankę ciepłej wody, rozdawanej z przejeżdżającego rovera. Podniosła maskę i wypiła szybko, próbując podczas picia nie wdychać powietrza.