Nagle ożyłem: Tanto prostując się i przykładając dłonie do ust wydał przenikliwy, wysoki, głośny okrzyk. Niedźwiedź zaś umilkł i unosząc pysk w górę, tracąc prawie cały swój gniew, począł nieufnie węszyć. Jeszcze na chwilę legł u stóp naszego drzewa liżąc zranioną łapę i węsząc wokoło.
I wtedy usłyszałem i ja: jakby dalekie parskanie koni i tupot kopyt po miękkim poszyciu. Tanto znów zaczął wołać ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
Ale niedźwiedź uznał widocznie, że jemu grozi większe — po chwili zerwał się i cichym, szybkim truchtem przepadł w głębi lasu.
Uratowali nas Owases i Wielkie Skrzydło. Żaden z nich nie przemówił ani słowa, ale Tanto opowiadając, co się stało, pochylał głowę i patrzył w ziemię tak samo, jak czyniłem to ja, kiedy przyszło tłumaczyć się z jakiegoś chłopięcego głupstwa.
Wracaliśmy do wioski idąc śladem Owasesa. Kiedy weszliśmy już na wiodącą do obozu ścieżkę i kiedy wróciła mi cała odwaga, przemówiłem swobodnym głosem:
— Myślę sobie, bracie, że największy nawet myśliwy nie wie o wszystkim i największy myśliwy nie uczy się na własnych błędach, bo kto zrobi błąd, już doń nie powraca, tylko tańczy Taniec Śmierci na północnym niebie. Dlaczego nie wziąłeś łuku, mądry bracie?
Ale tym razem mądrość Czarnej Ręki obróciła się przeciw mnie. Nie w porę wypowiedziałem jego słowa. Tanto miał jeszcze cięższą rękę niż Owases i Czarna Ręka — sponiewierał mnie prawdziwie po bratersku.
Nauczyłem się więc drugiej prawdy — że z cudzych błędów też nie należy się natrząsać nie w porę.
A swoją drogą od tego dnia ani ja, ani, co ważniejsze, sam Tanto nie wychodziliśmy do puszczy bez łuków i ostrych strzał w kołczanie.
Tego wieczoru długo nie mogłem usnąć. Niewiele opowiedziałem z naszej przygody nawet Skaczącej Sowie, ale dziwnym cudem wielu chłopców wiedziało o niej Więcej, niż mógłby sobie tego życzyć Tanto, a także i ja.
Doszło nawet do tego, że pobiłem się z jednym Utim z rodu Jeleni, który zaczął śpiewać piosenkę o dwóch wielkich myśliwych, co złowili w puszczy. własny strach. Wpierw więc nie pozwalał usnąć jeszcze świeży wstyd — potem zaś z każdego pierwszego snu wychylała się ku mnie bliska, ziejąca ogniem i dymem paszcza niedźwiedzia, a w głowie dudnił jego ryk.
Za którymś razem zerwałem się na nogi, bo choć rozwarłem szeroko oczy, ów ryk nie umilkł. Zamarło mi serce i dopiero po długiej chwili zrozumiałem, że to huk dalekiej burzy. Brzegi skóry jeleniej u wejścia do namiotu wyraźnie odcinały się od rozjaśnionego błyskawicami nieba.
Odchyliłem zasłonę. Grzmoty ucichły i tylko nowe sine błyskawice drżały i miotały się na niebie niczym skrzydła ptaka, gdy dosięgnie go strzała myśliwego. Burza obchodziła nas dalekim łukiem, nad czarną puszczą mknęły stada obłoków, jak stada duchów, jak pieniąca się fala wodospadów. Nie mogłem od nich oderwać wzroku. Nad osadą płynął szybki, czysty wiatr. Rósł we mnie spokój, poczułem wielkie znużenie i ciszę… Obraz błyskawic wciąż jeszcze unosił się nad puszczą, był już jednak tak cichy i spokojny jak lot łabędzia odlatującego od błotnistych traw.
Wracając do namiotu posłyszałem nagle u samego wejścia ciche skomlenie. Był to Tauha. Wpierw ucieszyłem się, bo już od trzech dni przepadł w puszczy. Nie było w tym nic wprawdzie dziwnego, bo latem nie karmi się psów, jedzą, co same upolują, ale zawsze przyjemnie jest znów ujrzeć psa przyjaciela. Kiedy jednak pochyliłem się nad nim, odeszła mnie cała radość. Nos psa był suchy i gorący. Dyszał ciężko, cały drżał. — Co ci jest, Tauha? — krzyknąłem.
Nawet nie podniósł głowy. Próbował wprawdzie wstać, kiedy-ukląkłem przy nim i uniosłem jego wielki łeb, ale zaraz załamały się pod nim przednie łapy. Znów opadł na ziemię skomląc bezradnie jak małe, głodne szczenię.
Nikogo przy nas nie było, więc po prostu się rozpłakałem. Mój Tauha, wielki groźny wilk, przed którym uciekały siwe muhikoons, skomlał niczym ślepe szczenię. A my przecież zawsze bardziej baliśmy się chorób niż najgroźniejszych zwierząt — chorób niesionych przez złe duchy, żywiące się padliną i zgniłą wodą bagien.
Nie ocierając łez pobiegłem do namiotu i wyniosłem własną wilczą skórę. Rozesłałem ją przy boku psa. Cały jego brzuch ubrany był suchymi liśćmi i igliwiem. Zapewne osłabły od choroby, czołgał się przez długą drogę chcąc dobrnąć do namiotu swego pana. Ułożyłem psa na skórze, podciągnąłem pod dogasające ognisko, rzuciłem nań naręcz świeżych gałęzi jałowcowych, których dym niesie zdrowie. A potem? Poteni postanowiłem dokonać najodważniejszego czynu, na jaki zdobyć się może mały Uti: pójść bez wezwania do czarownika, do Gorzkiej Jagody.
Nikt z nas jeszcze nie był u niego. Niezależnie od tego, czy przebywał u nas, czy w wiosce nad jeziorem, ze strachem omijaliśmy namiot szamana. Nawet wojownicy niechętnie podchodzili do jego tipi, wiedząc, iż Gorzka Jagoda w każdej chwili, gdy tylko zechce, może przemienić się w wilka, żmiję, niedźwiedzia lub zniknąć sprzed oczu jak porwana wiatrem mgła znad jeziora.
Szedłem w stronę jego namiotu, a strach pętał mi stopy i kolana. Ilekroć jednak chciałem się cofnąć, powracał ku mnie obraz przyjaciela, kazał iść naprzód nawet wbrew strachowi.
Cały obóz spał. Noc znów była cicha, księżyc zaszedł. Stanąłem u wejścia do namiotu Gorzkiej Jagody, pierwszy raz tak blisko, że mogłem dotknąć dłonią wejściowej zasłony. W nocnym mroku, w mdłym blasku gwiazd, malowane na nim postacie, ni to ludzie, ni to zwierzęta, wyciągały ku mnie pazury i paszcze. Z dzioba ptaka-burzy, wiszącego nad wejściem, biegły ku mnie błyskawice, nad moją głową pochylały się zawieszone u wejścia dzidy. Osadzone na ich grotach czaszki niedźwiedzie świeciły wypełnionymi próchnem oczodołami.
Nie — nie mogłem zdobyć się na to, by dotknąć zasłony. Już chciałem się cofnąć, kiedy nagle zasłona drgnęła i stanął nade mną Gorzka Jagoda błyskając białkami oczu. Krzyknąłem. On zaś nachylił się i patrzył uważnie. W końcu rzekł:
— Czekałem na ciebie, mój synu.
Nie mogłem przemówić, odetchnąć głębiej, poruszyć się nawet. Marzyłem o ucieczce, ale wszystko we mnie zamarło. Gorzka Jagoda skinął głową. Skąd Gorzka Jagoda wiedział o mojej obecności?
— Wiedziałem, że przyjdziesz — powtórzył i urwał, jakby czekając na moje słowa.
Przemogłem się więc.
— Mój Tauha — szepnąłem — mój Tauha…
— Wiem — Gorzka Jagoda wyprostował się nade mną straszny i ogromny — wiem, twój Tauha jest chory.
Wybuchnąłem znowu płaczem.
— Ojcze — mówiłem — ojcze… Nie daj, ojcze, aby go wieczna ciemność ogarnęła.
— Idź do swego namiotu i czekaj na mnie. Odegnam od niego Ducha Śmierci.
Kiedy zniknął w tipi, popędziłem z powrotem do psa, a nogom moim pędu dodawał zarówno strach przed Gorzką Jagodą, jak i radość, że zechciał wysłuchać mej prośby.
Tauha leżał nadal na skórze, opadł na bok, z rozchylonej paszczy wysunął język. Ukląkłem przy nim opowiadając szybko i bezładnie, że wszystko już będzie dobrze, że przyjdzie Gorzka Jagoda i uleczy go, będziemy jeszcze biegać razem po puszczy, na łowy, będziemy tropić jelenia, wilka i szarego niedźwiedzia.