Выбрать главу

My, chłopcy, często wypuszczaliśmy się w stronę wielkiego kanionu i dawnego obozu, wyglądając, czy nie wracają wojownicy. Na nas też spadł obowiązek zaopatrywania wszystkich w żywność.

Ziemia Słonych Skał była schronieniem skrytym i bezpiecznym — Owases twierdził, że nigdy jeszcze nie odnalazła do niej drogi stopa białego człowieka. Była to jednak ziemia uboga. Całymi dniami, nieraz do późnej nocy, uganialiśmy się po okolicznych wertepach i zboczach gór, polując na wszystko co jadalne — króliki i świstaki, wiewiórki, szopy, jeżozwierze… Zdobywaliśmy mięsa, ile tylko mogliśmy. Ale ciągle było go za mało. Tym bardziej że Owases zabronił kobietom naruszać zapasy suszonego i tartego mięsa. Co gorsza, okolica była też bardzo uboga w jagody, grzyby i korzenie jadalne. Choć więc nie zaczął się jeszcze głód, to jednak skończyła się sytość.

Mijał dzień za dniem. Kończył się Miesiąc Czerwonych Liści i Dużej Rosy, a wojownicy ciągle jeszcze nie powracali.

Nieraz obaj z Sową stawaliśmy na skalnych zboczach prosząc Wielkiego Ducha, by pozwolił nam choć raz jeden upolować w tej surowej dolinie dużego jelenia czy łosia. Przyrzekaliśmy za to pójść na Świętą Górę i przesiedzieć tam na cześć Manitou pięć dni i pięć nocy bez jedzenia, bez picia.

Na nic jednak nie zdały się ani prośby, ani przyrzeczenia. Nie spotkaliśmy jelenia. Nie spotkaliśmy łosia.

Wreszcie dziewiętnastego dnia pobytu w Dolinie Słonych Skał strażują-cy chłopiec ze szczepu Tanów okrzyknął przybycie jednego z naszych wojowników. Było to w porze południowej, w chwili kiedy kobiety przygotowywały strawę.

Wybiegliśmy naprzeciw posłańca. Był to Żółty Mokasyn, który niegdyś przywiódł mi do obozu Młodych Wilków konia, a którego ojciec wysyłał zwykle jako swego gońca.

Koń Żółtego Mokasyna był zgoniony niemal śmiertelnie. Sam wojownik wyglądał jak człowiek, który przez wiele dni nie tknął jadła ni napoju. Powitaliśmy go radosnym okrzykiem. On jednak przejechał koło nas, jakby nas nie dojrzał, nie uniósł nawet dłoni w górę.

Przemówił dopiero wtedy, gdy dojechał do ogniska, przy którym siedział Owases i trzech starców plemienia.

— Wojownicy — mówił niezmiernie znużonym głosem — przybędą wieczorną porą. Kazano, by kobiety przygotowały łyko i próchno z kory dębowej, a także wiele gorącej wody. Mamy rannych.

Wszyscy słuchali w wielkim milczeniu. Jeden ze starców mruczał coś niewyraźnie, czego nikt nie mógł zrozumieć. Głuchy Wielkie Oko wstał i patrzył w natężeniu na wargi Żółtego Mokasyna, aby zrozumieć, co ten mówi. Żółty Mokasyn jednak tak był znużony, że nie mógł mówić głośno — właściwie szeptał.

— Czy są zabici? — spytał Owases.

Jego ostry głos poderwał Żółtego Mokasyna. Znów wyprostował się, przemówił wyraźnie i głośno:

— Nie ma zabitych, są tylko ranni.

Owases kazał mu podać jedzenie i wodę. Nikt nic nie mówił. Nad plemieniem zawisła groźba nieszczęścia.

Kiedy słońce znikło już za szczytami skały, a w dolinie począł gromadzić się cień coraz głębszy, znowu rozległ się krzyk wartownika. W głębi doliny ukazał się powracający oddział prowadzony przez ojca. Nie wybiegliśmy tym razem naprzeciw. Całe plemię zebrało się na obozowym placu oczekując w milczeniu swych ojców i braci.

Tamci przyśpieszyli bieg zmęczonych koni. Pomimo wymalowanych na twarzach barw zwycięstwa ani oni, ani my nie wznieśliśmy okrzyku radości. Między końmi na rozpostartych derkach leżeli ranni. Gdy oddział przystanął, skoczyliśmy pomagać kobietom w przenoszeniu ich do namiotów pod opiekę starców i czarownika. Mieli dziwne rany — jak gdyby orzeł wyszarpał im kawałki ciała. Były to ślady broni palnej białych.

Dopiero gdy wszyscy ranni znaleźli się w swych namiotach, Owases zezwolił Młodym Wilkom rozejść się do swych rodzin, aby powitać ojców i braci. Ja wracałem do naszego namiotu powoli, wahającym się krokiem. Byłem bardzo dumny z ojca, który powiódł oddział do zwycięstwa, i z brata, który choć nie przeszedł jeszcze wtajemniczenia, został już dopuszczony do walki wraz ze starszymi.

Przed chwilą pomagałem przynieść do namiotu Szybką Strzałę — ojca tłustego malca, który tak nieustannie przepadał swojej matce, krzykliwej i wesołej kobiecie o okrągłej jak księżyc twarzy. Teraz nie krzyczała, nie śmiała się — malec zaś przykucnął w rogu tipi, wtulony w futro swego niedźwiadka.

Szybka Strzała miał na plecach ranę tak wielką, jak dwie złożone razem dłonie. Kula trafiła go od przodu — Szybka Strzała nie odwrócił się do wrogów plecami. Wylatujący jednak z ciała pocisk wyrwał płat mięsa, jak uderzenie niedźwiedziej łapy.

. Szybka Strzała nie jęczał. Oczy miał wpółprzymknięte. Tylko bardzo szybko oddychał, a po twarzy spływał mu grubymi kroplami pot. Żona płakała bez głosu. Oczy tłustego, Uti błyszczały jak oczy przerażonego zwierzątka.

Dopiero przed samym namiotem zacząłem biec, krzyknąłem radośnie, rzuciłem się w ramiona ojca, potem uścisnąłem brata. Zmęczeni byli i milczący. Milczała też Tinahet, zajęta przygotowywaniem posiłku. Mówiła tylko matka. Mówiła o tym, jak czekaliśmy na ich powrót, jak chłopcy polowali, a kobiety zbierały jagody i grzyby, jak bez przerwy dolina pełna była krzyku kobiet poszukujących swych małych Uti. Jej niski głos brzmiał jak śpiew gołębia. Mówiła jednak o sprawach nieważnych, wiedziałem, dobrze, że krąży wokół nie wypowiedzianych pytań. Nie wypadało bowiem ani jej, ani siostrze, ani mnie zadawać jakichkolwiek pytań o przebieg wyprawy, jeśli ojciec nie chciał sam o niej opowiedzieć. Czułem jednak, jak cisną się jej na usta, jak pogląda to na Tinahet, to na mnie, to na Tanto. szukając pomocy, czekając na podpowiedzenie najważniejszego słowa.

W końcu postanowiła.

— Czy Tanto — spytała — czy Tanto zasłużył na to, by nadal chodzić ścieżką wojowników?

Tanto nawet nie drgnął, za to ojciec spojrzał ze zdziwieniem i niezadowoleniem na matkę. Wiadomo było u nas w rodzinie, że matka zawsze inaczej postępuje niż pozostałe kobiety plemienia, prawdziwe Indianki. Wiedzieliśmy też, że niektóre kobiety, które próbowały naśladować jej postępowanie, ostro były karcone przez swych mężów. Ojciec nigdy nie podnosił na matkę głosu. Ale mimo to, ilekroć postępowała wbrew starym obyczajom plemienia, nie mógł powstrzymać odruchu cichego gniewu.

Matka jednak, ośmielona już, już pełna uśmiechu, powtórzyła swe pytanie:

— A więc, czy Tanto…

— Tanto — przerwał niby surowo ojciec — Tanto zasłużył sobie na przychylność najlepszych wojowników. To wszystko.

Tanto udawał, że go to wszystko nie dotyczy, że bardziej interesuje się przygotowaną przez Tinahet wątrobą króliczą niż czymkolwiek innym na świecie. Nie mógł jednak powstrzymać się od tego, by nie rzucić szybkiego spojrzenia na matkę i na mnie, by nie unieść dumnie głowy. A ja? Ja zapomniałem już o Szybkiej Strzale. I teraz już tylko zazdrościłem bratu, zazdrościłem mu jak nigdy i niczego w życiu. To, że ojciec pochwalił go wobec kobiet głosem pełnym powagi i surowości, warte było wszystkiego. Nawet cierpienia. Może nawet i więcej.

Marzyłem o tym, by jak najprędzej skończył się posiłek, by odciągnąć brata na bok — wypytać o wszystko i dokładnie. Byłem pewien, że pochwała ojca rozwiąże mu usta, że przynajmniej ja dowiem się o całej historii wyprawy. Nie przewidziałem jednak jednej sprawy. Po prostu nie przewidziałem tego, że… uchyli się zasłona i że nie pytana, nie proszona wejdzie tu Tinglit.

Bo Tinglit rzeczywiście weszła. Była podobnie jak matka i Tinahet odświętnie ubrana w suknię z cienko wyprawionej reniferowej skóry, wyszytej lśniącymi kolorowymi koralikami. W warkocze powpinała jaskrawe kwiaty leśne, czoło jej okalała przepaska z białego końskiego włosia. I choć psuła mi wszystkie plany, choć po jednym spojrzeniu brata wiedziałem, że Tanto już jest dla mnie stracony, nie mogłem się na nią gniewać. Od razu przypomniałem sobie Piękną. Tinglit rzeczywiście była jak młoda wiosna.