Ominęliśmy wejście do Ziemi Słonych Skał. Poszliśmy w Góry Sowie do Kanionu Szepczących Skał. Nie kryliśmy naszego tropu, ale tylko dlatego, że gnał nas pośpiech, bo kończyły się już zapasy, bo musieliśmy wracać do was. Na Radzie Starszych Niebieski Ptak powiedział: „Białych może zatrzymać tylko ich własna krew. Wap-nap-ao nie zgubi już naszego tropu, ale przez krew swoją nie od razu przejdzie. Będzie czekał, będzie Zwoływał nowych wojowników. Przez ten czas odmieni się miesiąc, może nawet dwa. A my może potrafimy wyprowadzić całe plemię w inną, bezpieczniejszą stronę. Kiedy spadnie śnieg, psy Wap-nap-ao stracą węch i zgubią ślad. Może powrócą dopiero na wiosnę. A my wtedy będziemy już daleko”. Rada Starszych zgodziła się, że tylko krew zatrzyma ludzi z Królewskiej Konnej.
Czekaliśmy na nich w Kanionie Szepczących Skał. Konie popędzono w głąb doliny, a my czekaliśmy na wysokich skałach ponad nurtem krętej rzeki i ponad biegnącą wzdłuż niej drogą. Czekaliśmy przez całą noc do zimowego świtu. Nad rzeką płynęła mgła. Czekaliśmy do tej chwili, kiedy stojący na straży Żółty Mokasyn zaczął szczekać jak głodny szakal, któremu nocą nie powiodły się łowy. To był znak, że idą biali. Kiedy ich ujrzałem, znowu ha chwilę przestałem być wojownikiem. Miałem serce małego Uti. Nie bałem się o siebie. Ale kiedy widziałem tych ludzi na dużych, tłustych koniach, z błyszczącymi w pierwszym słońcu strzelbami, rozumiałem, że jeśli nawet zabijemy ich, to przyjdą nowi. Że będą biec śladem plemienia, jak wilki gonią zimą jeleni trop, że potrafią przejść przez krew. Ale potem ojciec wychylił się zza skały i podniósł rękę. Poleciały pierwsze nasze strzały. Wtedy zabiłem drugiego człowieka. Moja strzała ugrzęzła w karku białego człowieka, zamykającego pochód. Sześć razy podnosił ojciec rękę, sześć razy biegły w dół strzały z naszych łuków. Biali nie mieli schronienia, ale ich kule także odnajdywały swój cel. Biali strzelają z broni, która czyni wielki huk, większy niż bicie piorunów. Ten huk zbudził Ducha Gór, zbudził drzemiące kamienie, które zaczęły zbiegać ze stoków i spadać na ludzi Wap-nap-ao. Wtedy Wap-nap-ao, wielki człowiek o czerwonych włosach, kazał im zawrócić. Goniłem go swymi strzałami, ale zawiodły mnie. Osłabła cięciwa. Uciekli. Uciekli niedaleko. My już nie mogliśmy ich dosięgnąć, a oni obsypywali obie ściany kanionu swymi kulami przez cały dzień. Przez cały dzień czekaliśmy, słysząc, jak pękają wokół nas, jak warczą po kamieniach, i nic nie mogliśmy uczynić. Byliśmy wszyscy wojownikami, którzy nie znają strachu, a przecież nie mogliśmy nic uczynić. Nasza broń była niedołężna i słaba jak ręce starców. Drzemiące skały usuwały się z gór, ale nie groziły już im, tylko nam. Strąciły w dolinę Złamanego Noża. Dostał się w ich niewolę, a my nie mogliśmy się ruszyć, póki nie minął dzień, najdłuższy z dni, jakie kiedykolwiek przeżyłem.
Biali cofnęli się. Nie przeszli przez własną krew. Miną może dwie odmiany księżyca, zanim Wap-nap-ao wróci, by szukać naszych śladów w górach. Umalowaliśmy twarze barwami zwycięstwa. Zwyciężyliśmy. To było wielkie zwycięstwo, Sat-okh. Tak powiedział ojciec. Tak mówili wszyscy starzy wojownicy. Twój brat jest dumny, że jego nóż nie próżnował, że jego strzały śpiewały Pieśń Śmierci. Ale śmierć przyciąga śmierć. Nasze plemię jest ostatnim plemieniem wolnych ludzi, które nie złożyło przysięgi białemu królowi. W Kanionie Milczących Skał malowaliśmy twarze barwami zwycięstwa i śpiewaliśmy pieśń zwycięstwa, ale białych jest więcej niż gwiazd na sierpniowym niebie. Czy rozumiesz, Sat-okh?
— Rozumiem.
Pożegnałem brata o tej porze, kiedy już pojaśniała wschodnia strona nieba. A zbliżając się do obozu posłyszałem pieśń, jaką nieczęsto śpiewają kobiety w czas pokoju.
Była to Pieśń Śmierci.
W ciągu nocy umarł Szybka Strzała, ojciec tłustego malca, który tak chętnie chował się między skały, mąż krzykliwej i wesołej kobiety.
Wstające słońce leżało długą świetlistą smugą na fali strumienia. To była Droga Słońca. Patrzyłem na nią uważnie i długo, bo sam kiedyś na nią wstąpię. Jest to droga, którą do Krainy Wiecznego Spokoju odchodzą dusze wielkich skał, wojowników, wielkich zwierząt, niedźwiedzi, jeleni i łosi, dusze starych, wielkich drzew.
Kiedy na wodzie kładzie się księżyc i odbija swój słaby blask w fali rzeki lub jeziora, wtedy Drogą Księżyca odchodzą dusze kobiet, małych dzieci, krzaków, kwiatów, jagód i małych zwierzątek. Ale na stopy mężczyzn promień księżycowy jest zbyt słaby. Mógłby się pod nimi ugiąć i załamać. My odchodzimy Drogą Słońca — taką, jaka właśnie teraz lśni przed mymi oczami, a jaką dziś o samym świcie odszedł od nas Szybka Strzała.
Kiedy słońce przeszło swą ścieżkę przez całe niebo i znów rzuciło świetlistą drogę na falę płynącego doliną strumienia, do pierwszej Pieśni Śmierci śpiewanej przez kobietę z rodu Jeleni dołączyła się pieśń druga: Drogą Słońca odszedł tego dnia drugi wojownik z plemienia wolnych Szewanezów.
Tej nocy nie mogłem usnąć. Byłem bardzo znużony, a jednak nie mogłem usnąć. Ponad całą doliną płynęła nieustająca Pieśń Śmierci. Przykryłem głowę skórą, zatykałem uszy. A jednak pieśń dobiegała zewsząd, hamowała bieg serca, mówiła, że śmierć przyciąga śmierć.
. Wraz z głosem pieśni przyszły widziadła — nieznani wojownicy. Ich nagie piersi pokryte były ranami wielkimi jak złożone dłonie. Usta krzyczące coś w ciszy. Ręce łaknące czegoś, czego nie mogą dosięgnąć. Ramiona i plecy tak naprężone z wysiłku, że aż spływające krwią. Patrzące na to twarze białych, twarze uśmiechnięte i blade, liczne jak gwiazdy na niebie sierpniowym. W ich ciemnych oczodołach błyskały źrenice, jak ślepia rysi lub wilków. Zbliżali się ku mnie coraz bardziej. Pełne ich było niebo, pełna ziemia, nachylały się nade mną ich oczy wilków, oczy rysiów, oczy sów… Zacząłem krzyczeć, wybiegłem z krzykiem przed namiot.
Tu oprzytomniałem, noc była chłodna i czysta, ale nie była to noc, która mogła cieszyć serce i odpędzić złe widziadła. Dudnienie bębnów i śpiew znów ogarnęły mnie szeroką falą. Chwilami ponad śpiew unosił się wysoki głos fletu, wibrował w powietrzu jak zbłąkany ptak i ginął razem z dymem ognisk ponad szczytami skał. Na środku placu siedziały wokół zabitych wojowników wszystkie kobiety plemienia. Noc przechylała się już ku świtowi, ogniska dogorywały rzucając słaby tylko błysk na ciała zabitych. Obie wdowy obcięły już swe warkocze, ich głowy były białe od popiołu, który sypały na swe włosy-:
Gruby chłopiec siedział przy swym ojcu nie płacząc. Oczy miał szeroko otwarte, błyszczące i nieruchome. I teraz już nie miał twarzy Uti. Kiedy spotkałem jego wzrok, drgnęło mi serce, bo to były oczy Szybkiej Strzały. A więc nie odszedł on całkiem — Część jego duszy pozostała w tym małym tłustym Uti, który kiedyś, podobnie jak ojciec, podniesie topór na niedźwiedzia, ażeby zdobyć mięso dla swego rodu, i który, gdy zajdzie potrzeba, zagrodzi drogę białym do swojej wioski.