Czy i my zamilkniemy, tak że kiedyś syn mojego syna lub wnuk mojego wnuka nie potrafi odczytać znaków, którymi ja tu pożegnam swego ojca?
Dzisiejszego ranka ozwały się bębny. Wołały już od świtu na wszystkie cztery strony świata. Głosiły, że plemię Szewanezów wróciło do swojej puszczy nad jezioro, że wielcy wojownicy plemienia odpędzili Wap-nap-ao i ludzi z Królewskiej Konnej, że znowu są wolni. Ogłaszały Święto Wtajemniczenia i wielką naradę wodzów.
Oto zbliża się okres łowów. Po białych zaginął ślad. Niedługo zaś powieje Key-wey-keen, północno-zachodni wiatr, dający znak o nadchodzącej zimie. Pora wyznaczyć poszczególnym szczepom tereny łowieckie, przygotować zapasy futer i mięsa. Nadchodzą dni pracy i sytości. Rada wodzów wyznacza młodzieńców, którzy po ukończeniu łowów odbędą próbę krwi — wtajemniczenie.
Bębny biły od świtu do wieczora zwołując wszystkie szczepy na wielkie święto. Key-wey-keen niósł ich głos szeroko, giął wierzchołki świerków. Nad puszczą wisiał nieruchomo szary jastrząb. Wreszcie zatrzepotał skrzydłami i powoli, jak gdyby spływał w dół łagodnym wodospadem, zginął za ścianą lasu.
Słońce poszło jego śladem. Poczęło opadać coraz niżej, prześwietliło sosny i buki, świerki i jodły. Jego wieczorne promienie obudziły brunatnego niedźwiedzia, ostrzegły stadko jeleni przed rysiem. Wreszcie opadło na jezioro, napiło się srebrnej wody, pozdrowiło ostatnim swym blaskiem szare wilki i ścieląc Drogę Słońca znikło na zachodzie — w stronie Krainy Wiecznego Spokoju.
Potem ukazał się księżyc — zwycięzca słońca. Ale jego zwycięstwo nie będzie długie, przed świtem znów zniknie, wyparty przez ostre jak strzały naszych łuków słoneczne promienie. Wieczorem znowu zaś powróci — niepokonany.
Jak twierdzi Owases, walka ta trwa już od wieków i najstarsi ojcowie rjajstarszych wojowników nie pamiętali nigdy jej początku. Opowiadano tylko, że słońce i księżyc, dwaj młodzi bracia zrodzeni przez ziemię, spotkali we wczesnej swej młodości na wspólnej ścieżce horkohanos — jutrzenkę. Zakochali się w niej. I od tej właśnie pory nieustannie walczą ze sobą o kobietę-gwiazdę, która skradła im serca.
Czasem słońce wschodzi czerwono. Wtedy wojownicy powiadają: „Dusze zmarłych idą na wojnę z wodzem słońcem”. Czasem księżyc pokazuje się tylko w połowię. Wtedy szepcze czarownik: „Słońce odrąbało księżycowi tomahawkiem połowę tarczy — biada nam!” A gdy słońce wstaje blade wioski nasze są wesołe. Oznacza to bowiem, że słońce zostało w bitwie zranione, że utraciło wiele krwi i że wobec tego zbierze duchy naszych dziadów, by wyruszyć z nimi na wielkie łowy, by wzmocnić się i nabrać siły. A przecież duchy naszych zmarłych lepiej niż ktokolwiek inny pomogą nam w łowach.
Północno-zachodni wiatr niesie szeroko ponad puszczę głos bębnów — słuchają go księżyc i puszcza, niedźwiedź, jeleń i ryś, słuchają go wszyscy Szewanezi.
Od wczesnego zmroku poczęły przybijać do brzegu jeziora małe i większe kanoe. Wojownicy w milczeniu wyciągali na piaszczysty brzeg lekkie brzozowe łodzie, ich kobiety rozkładały skórzane tipi. Od strony lądu niosło się echo końskich kopyt. To przybywali jeźdźcy z równin. Oni też szybko i w milczeniu rozkładali swe namioty. Obóz był coraz większy, ludzi wciąż przybywało, ale noc przed wielkim świętem jest nocą milczenia. Umilkł już głos bębnów i czasem tylko gdzieniegdzie zarżał koń lub stuknęła głośniej siekierka ścinająca gałęzie na ogniska.
Rano brzeg jeziora wyglądał jak polana leśna, barwna od kwiecistych tipi. Pośrodku obozu na obszernym placu wznosił się wielki namiot pomalowany na czerwono, z godłami totemowymi wszystkich naszych szczepów. To sza-ssa-tipi, w którym odbywa się próba krwi.
Z Tauhą i Sową już od świtu włóczyłem się po obozowisku. Przybyły wszystkie szczepy Tanów, Kapotów, Wikminczów i Sampiczów, stawili się także wojownicy Siwaszów, którzy podobnie jak my nie chcieli służyć białym i przyłączyli się do naszego plemienia. Byli niżsi od naszych mężczyzn, mieli silnie wystające kości policzkowe i lekki zarost na górnej wardze. Nie nosili pióropuszów, tylko wielkie czapki z lisiej skóry, z których po obu stronach twarzy spadały im na ramiona lisie ogony. Przyjmowaliśmy ich jak braci, chociaż dawniej — jak mówił Owases — nasze okrzyki wojenne nieraz zakłócały spokojny sen Siwaszów.
O wschodzie słońca rozpoczęły się pierwsze tańce. Nie była to jeszcze właściwa uroczystość, na placu już jednak zebrała się prawie cała osada, ażeby przyglądać się popisom wojowników.
Oto wyskakuje z tłumu wysoki mężczyzna, okryty końską skórą, to Ut-nacz — Odważny Ptak, ze szczepu Wikminczów. Wypada wielkim skokiem na sam środek placu, a potem zaczyna się skradać lekkim krokiem pumy. Przystanął — w ręku zamigotał nóż jak promień księżyca w zwierciadle wody.
Z przeciwnej zaś strony występuje, krocząc ciężko, okryty niedźwiedzią skórą wojownik — przyjaciel Odważnego Ptaka.
Oto dwaj wojownicy — niedźwiedź i myśliwy — poczynają krążyć wokół siebie, badając swe siły. Odważny Ptak, pochylony nisko ku ziemi, to zwalnia, to przyśpiesza kroku, coraz to obiega bliższym lub dalszym krokiem wielkiego, wspiętego na tylne łapy niedźwiedzia. Nagle Odważny Ptak, wyczekawszy właściwą chwilę, rzuca się do przodu niczym gronostaj. Przez chwilę zdawało się, że zginie od ciosu wzniesionej w górę łapy, ale uniknął jej niskim skokiem i po raz. pierwszy wbił nóż w brunatne futro. Wielki Mokwe zaryczał, zachwiał się, chciał ogarnąć napastnika łapami — ale ten znów jest w bezpiecznej odległości, znów krąży dokoła niego czekając chwili dogodnej do następnego skoku.
I oto znowu szmer uznania przebiega wśród patrzących. Utnacz znów rzuca się do przodu, znów ginie między łapami niedźwiedzia.
Walka toczy się w milczeniu. Słychać tylko głośne oddechy. Niedźwiedź chce pochylić pysk, ale Utnacz podtrzymuje głową jego dolną szczękę, by nie dać się schwycić od góry kłami. Zwarli się piersią w pierś. Zwierz próbuje rozszarpać pazurami przednich łap plecy myśliwego, lecz chroni je płaszcz z podwójnej grubej końskiej skóry.
Wreszcie wojownik, obejmując niedźwiedzia obiema rękami, wbija mu z tyłu nóż w serce. I błyskawicznie odskakuje, cały zlany potem, zdyszany i blady. Niedźwiedź stoi jeszcze chwilę na tylnych łapach, potem zwala się ciężko na ziemię.
Tak opowiedział Utnacz swym tańcem o walce stoczonej z Michy-Mo-kwe…
Tego ranka Tanto i sześciu innych młodzieńców rozpoczęli swój ostatni trzydniowy okres przygotowawczy przed próbą wtajemniczenia, przed chwilą, w której Wejdą na ścieżkę mężczyzny-wojownika. Przebywali w osobnych namiotach, stojących ną skraju obozu, przez Całe trzy dni wznosili modły do Wielkiego Manitou, by użyczył im odwagi i męstwa, zręczności i siły, pogardy na ból i cierpienie, które przejdą na progu swych męskich dni. Wreszcie trzeciego dnia nastała pora na właściwe święto. Wraz z samym świtem rozhuczały się bębny i rozkrzyczały grzechotki, wszyscy stroili się odświętnie, nawet my, młodzi chłopcy, wdziewaliśmy kaftany z białych jelenich skór, zdobione frędzlami na piersiach i rękawach, wyszyte we wzory z barwnych koralików.