Выбрать главу

Tego dnia Tanto i sześciu jego rówieśników wyszli ze swych namiotów. Od południa do wieczora nikt poza nimi nie wstępował na Plac Wielkiego Ogniska. Tylko oni mieli prawo do popisu zręczności i siły. To było ich święto, święto Thanu-tuk-hau — Święto Wtajemniczenia.

Na wielkim placu dudniły kopyta koni wspinanych niecierpliwą ręką, błyszczały ostrza rzucanych do celu tomahawków i noży, furczały pierzaste strzały. Kiedy ustawał jeden, zaczynał drugi. Prześlizgiwali się w pełnym galopie pod końskimi brzuchami, przeskakiwali z wierzchowca na wierzchowca, zwieszeni u końskiego boku strzelali z łuków lub skryci pod końskim brzuchem — tak że głową dosięgali niemal ziemi — rzucali nożami w zawieszony na drzewie płat mięsa.

Oto Tanto, nasz Tanto, już po raz szósty zawraca galopując po placu — i oto szósty już nóż trafia w cel.

Tanto jest najpiękniejszy i najzręczniejszy z nich wszystkich. Świadczy o tym szmer uznania, który częściej niż u innych wita jego popisy, mówi mi o tym Sowa i przytakują bliźniacy ze szczepu Kapotów, widać to po wzroku ojca i Owasesa, a przede wszystkim po oczach Tinglit.

W końcu huczący jak grzmot wielki bęben przerywa popisy młodzieży. Obwieszcza on, że wojownicy, młodzież i Młode Wilki mają zebrać się w czerwonym namiocie, w szassa-tipi, aby stać się świadkami wtajemniczenia siedmiu Szewanezów.

Była to pierwsza uroczystość wtajemniczenia, którą miałem ujrzeć. Tym zaś ważniejsza, że przechodził ją dziś nasz Tanto.

Byłem tak przejęty, jakbym sam miał przejść próbę krwi — oczywiście stałem bez ruchu i z obojętną twarzą, ale serce podchodziło mi do gardła tak jak wtedy, kiedy ujrzałem na drodze swej strzały wielkiego orła i kiedy stanąłem po raz pierwszy na progu namiotu Gorzkiej Jagody.

Był w tym strach i radość, nieokreślona nadzieja i niepokój o brata. Ciągle jeszcze nie wiedziałem, gdzie jest Tanto. Musiałem ostro zaciskać szczęki, aby nie ukazać drżenia warg i hamować zbyt szybki oddech. Zresztą i Sowa, który podobnie jak ja po raz pierwszy przekroczył próg szassa-tipi, również wpatrywał się rozszerzonymi oczami w pal totemowy i stojącego pod nim czarownika — a widziałem wyraźnie, jak chwilami przebiega przez skórę przyjaciela niespokojny dreszcz.

Gorzka Jagoda był skromniej niż zwykle przybrany. Miał na sobie tylko przepaskę z orlidh piór, na plecach skórę bizona, głowę zaś okrył skalpem bizona z rogami. Ale jego surową starczą twarz ścięły dziś szczególnie ostre i groźne zmarszczki i nigdy jeszcze tak przenikliwie nie błyszczały jego źrenice. Tak chyba właśnie wygląda twarz Kanahy, pana ciemności, złego ducha.

Nagle umilkł głos huczącego na dworze wielkiego bębna i w progu namiotu ukazali się ojciec i brat.

Nagi Tanto stał jakby w małym przejrzystym obłoku. To ojciec tuż przed wtajemniczeniem zaczął okadzać go dymem kenkeniku, nucąc pieśń ojców wiodących syna na wtajemniczenie:

Oby dym Wielkiego Ducha Dal twemu ciału Odwagę i silę, Żebyś nie dbał o ból. Żebyś był mężny. A więc idź, Idź i tańcz, śpiewaj, A wstąpisz na ścieżkę wojowników.

Gdy ojciec umilkł, natychmiast ozwały się bębny wojowników, piszczałki orle i grzechotki. Tanto szedł powolnym krokiem w stronę czekającego nań czarownika. Nie widziałem jego twarzy, choć szedł prosto na mnie w pełnym blasku ognia. Nie widziałem go, choć patrzyłem nań szeroko rozwartymi oczami.

Czarownik tańczył wokół Tanto jak zły ptak, w krzyku bębnów i piszczałek, wśród wrzasku grzechotek. W jego ręku błyszczał długi i cienki nóż o lśniącej rękojeści.

Wreszcie brat stanął tuż przed palem totemowym.

Wtedy Gorzka Jagoda szybkim ruchem naciągnął bratu skórę na piersi i uderzył nożem. Ostrze przebiło skórę Tanto. Po klindze zaczęły spływać krople krwi. Wytrzeszczałem oczy aż do bólu, by dojrzeć, czy twarz brata nie drgnie, czy nie przymknął powiek przed ciosem, widziałem tylko jego mglistą sylwetkę. Bębny, piszczałki i grzechotki nie milkły. Oznaczało to, że Tanto godnie przechodzi próbę wtajemniczenia.

Wreszcie, gdy czarownik odskoczył na chwilę od niego, jak zły ptak od ofiary, mój wzrok przejaśnił się wreszcie. Widziałem już wyraźnie, jak Gorzka Jagoda przewleka cienkie skórzane rzemienie przez przebitą na piersiach skórę, drugi zaś ich koniec wiąże do pala totemowego. Widziałem, widziałem już wyraźnie, że nie drżą nawet powieki brata, że stoi tak spokojnie, tak obojętnie, jak orzeł skalny na brzegu swego gniazda. Gorzka Jagoda zaś nachylił się ku jego nogom i przebijając skórę łydek kościanymi haczykami przyczepiał do nóg Tanto święte czaszki niedźwiedzie.

Wtedy znów umilkł hałas, znów w progu ukazały się dwie postacie. To naczelnik szczepu Tanów wprowadzał na wtajemniczenie swego syna Paipu-sziu — Małego Puchacza. Po chwili Paipusziu stał już obok Tanto, podobnie jak brat nie okazując śladu lęku czy bólu przed uderzeniem noża i kościanych haczyków.

Ci dwaj mieli zacząć uroczystości jako najmłodsi z wszystkich przechodzących tego dnia próbę krwi Szewanezów.

Źle pamiętam ich taniec, zgubiłem gdzieś w niepokoju owego wieczoru wspomnienie twarzy ojca, groźną postać Gorzkiej Jagody, sylwetki Tanto i Paipusziu. Jak przez gęstą mgłę widzę tylko, że to zbliżają się, tp odchodzą od totemowego pala, czuję zapach igliwia, którym wysypana jest ziemia, uścisk palców przyjaciela na ramieniu, nieruchome cienie na ścianach namiotu. Wyraźne jest tylko jedno — słowa i melodia śpiewanych przez młodzieńców pieśni.

Manitou, daj, by droga przez stepy i lasy Była dla nas zawsze otwarta. Spraw, by silniejsze stało się nasze ramię, A oko bystrzejsze. Daj nam silę brata niedźwiedzia, Byśmy byli śmiali jak wilki, Zwinni jak puma w ataku.

I oto znów przejaśnia się obraz. Widzę, jak Tanto szybkim, drobnym krokiem podbiega do pala. Jak przez moment obaj młodzi stoją niemal nieruchomo, by wreszcie nagłym skokiem do tyłu zerwać więzy z palem. Cienkie rzemienie rozrywają skórę na ich piersi. Krew spływa szerokim strumieniem, grzechoczą czaszki niedźwiedzie odrywane od nóg, a hałas grzechotek nasila się tak, że nie słychać własnych myśli. Wreszcie Gorzka Jagoda unosi dłoń i w namiocie drży cisza. Tanto i Paipusziu wybiegają przed namiot, słyszę ich trzykrotny okrzyk: krzyk orła zwycięzcy. Są już mężczyznami. Przed nimi już tylko droga wojowników i łowców, droga mężczyzn i starców — i wreszcie… Droga Słońca.

Nana-bosho — Wielki Duchu Puszczy! Pomóż nam i nakarm nas. Spraw, byśmy nie znali braku mięsa, A dzieci nasze i kobiety Nie cierpiały głodu. Wskaż nam tropy zwierząt — O, Nana-bosho — Wielki Duchu Lasów!

Nastała jesień — pora babiego lata i wielkich łowów. Lasy zmieniły barwę, pożółkły, sczerwieniały. Szeroki oddech Key-wey-keenu porywał liście z gałęzi. Małe pająki rozpoczęły podróż po puszczy na srebrnych swych nitkach. Coraz częściej odbijało się o pnie przeciągłe echo zwołujących się stad wilczych. Na wszystkich leśnych ścieżkach szeleściły pod stopami liście. Wojownicy mówili: „Siostra Key-wey-keenu, zima Unatis, tka dla matki ziemi derkę w kolorowe wzory. Matka nie zmarznie pod śniegiem”.

Był to miesiąc północno-zachodniego wiatru. Co wieczór przy wschodzie księżyca zaczynały się tańce i śpiewy na cześć Wielkiego Ducha, by pomógł w łowach i strzegł przed kłami drapieżnych braci. Trwały one zresztą krótko, bo co dnia przed świtem wioska pustoszała. Mężczyźni opuszczali ją ginąc wśród leśnych cieniów. Czasami budził mnie szmer ich kanoe, ciągniętych po piasku wybrzeża, plusk wioseł. Nasz namiot stał blisko rzeki.