Las pachniał opadłymi liśćmi. Ich zapach niósł niepokój wielkich łowów. Psy biegały z rozdętymi nozdrzami i ostrym warkotem w gardle. Tauha znikał co noc, biegał za dalekim głosem wilczycy. Po czystym niebie przeciągały klucze ptaków ciągnących na południe.
Tylko kobiety nie ruszały się w tych dniach poza obóz, pracowitsze i bardziej skupione niż kiedykolwiek. Przygotowywały ramy do naciągania skór, noże do ich oczyszczania, budowały klatki do wędzenia mięsa, znosiły z pobliskich źródeł kawały soli i łupały je na mączkę.
— Zapamiętajcie sobie, kiedy obudzi was przed świtem krzyk dzikich gęsi, nie wahajcie się, wyruszajcie od razu na łowy.
Tak mawiał zawsze Owases. Teraz powtarzam to ja, potem powtarzać to będą mój syn i wnuk. Głos dzikich gęsi obiecuje dobre łowy.
On to właśnie obudził mnie i Sowę tego dnia, kiedy… ale opowiem po kolei.
Obudził nas głos wśród ciszy. Wojownicy musieli wyjść już z obozu, a kobiety nie rozpoczęły jeszcze swej pracy. Daleki, drżący ptasi krzyk wyrwał ze snu zarówno Sowę jak i mnie. Poderwaliśmy się szybko na posłaniach. Od razu odeszła nas senność.
— Słyszysz — szepnął Sowa — gęsi krzyczą.
— Słyszę.
— Idziemy?
— Tak.
Poszliśmy naprzeciw północno-wschodniego wiatru. Był chłodny. Piło się go jak wodę z górskiego strumienia. Szliśmy pod wiatr, aby nie mógł nas zwietrzyć żaden z czujnych, czujniejszych w tym miesiącu niż kiedykolwiek, leśnych mieszkańców. My także zresztą kroczyliśmy w skupieniu, uważnie rozlądając się dokoła. I to nie tylko dlatego, by nie spłoszyć zwierzyny, ale by samemu się nią nie stać. Musieliśmy być uważni, bo od bitwy z Królewską Konną minął zaledwie miesiąc, wiedzieliśmy, że Wap-nap-ao nie zapomniał o nas. Ze powróci na dawny trop.
Na pierwszy odgłos bębna każdy, kto tylko znajdował się w puszczy, miał jak najszybciej wracać do obozu. W czasie łowów pozostawał przecież niemal całkowicie bezbronny. Idąc zaś przez puszczę należało bacznie śledzić zachowanie się małych stworzonek i ptaszków leśnych, naszych przyjaciół. Nikt lepiej niż one nie potrafi przestrzec przed obcym w puszczy.
Czy będzie towarzyszyć nam dziś szczęście? Wybraliśmy kierunek, w którym — sądząc po śladach — nie udali się dziś dorośli myśliwi. Droga wiodła młodym dość lasem, który wyrósł na miejscu dawnego pogorzeliska.
Szliśmy w milczeniu, wypatrując tropu jakiegoś większego zwierzęcia, ale i co chwila odrywając wzrok od ziemi. Czy nie wyjrzy zza pobliskiego pnia wielki człowiek o białej twarzy, czy nie zasyczy Biała Żmija, czy nie krzyknie ostrym głosem mały ptak wołając o niebezpieczeństwie?
Pochylaliśmy się pod wiotkimi gałązkami drzew, omijaliśmy stopą szeleszczące zwiędłe liście.
Gdy minąwszy młody las znowu weszliśmy pomiędzy grube omszałe pnie, Sowa nagle zatrzymał sięxw pół kroku.
Spojrzeliśmy na siebie. Key-wey-keen przyniósł ochrypłe beczenie jelenia. Słuchaliśmy. Po długiej chwili, gdzieś z prawej strony, dobiegł nas głębszy, wyraźniejszy głos. Musiał to być stary, wielki byk, groźny dla rywali.
Nikt nie odpowiedział na wyzwanie. Czy mam pójść za jego głosem?Trudno było postanowić. Głos brzmiał stosunkowo blisko, i to w tej stronie, w której wiatr mógł ostrzec jelenia przed nami. Bez słowa porozumiewaliśmy się wzrokiem: idziemy nadal prosto w stronę Okh-wan-as, w stronę Długiego Jeziora.
Las stawał się coraz bardziej podmokły, dymił oparem, wiatr niósł strzępy białej mgły, przelatującej nad nami jak duchy ptaków.
Postanowiliśmy dobrze — idący przodem Sowa pochylił się nagle. Naszą drogą przebiegł trop łosia. Po kilkunastu krokach ujrzeliśmy odchody zwierzęcia. Były jeszcze ciepłe, zwierz przechodził przed chwilą. Należało ruszyć jak najszybciej i jak najciszej.
Teraz ja prowadziłem. Zatrzymaliśmy się przed małą polanką, małym prześwitem w gęstej puszczy. Ziemia tu uginała się pod stopą. Rozglądaliśmy się niespokojnie, ale wokół trwała cisza. Wiewiórka siedziała na gałązce i łuskała szyszkę, dalej dwie pliszki z czerwonymi brzuszkami nudno plotkowały ze sobą. Nic nie wskazywało na to, by łoś leżał gdzieś w pobliżu. A łosie, wiedzieliśmy przecież, bardzo często zawracają ze swej drogi, robią koło i na spoczynek kładą się w pobliżu swych dawnych śladów. Są swymi własnymi strażnikami.
Na szczęście trafiliśmy wśród mokradeł na wąską piaszczystą łachę, wiodącą do samego jeziora. Tu już ziemia nie zapiszczy pod stopą, nie pluśnie wodą. Na piasku znów ślad łosia.
I oto słyszymy jego głos. Jest już po długiej drodze, po długiej wędrówce za towarzyszką godów. Ryk rwie się co chwila, zamiera zniechęconym stęknięciem i po chwili łoś znów zaczyna z tej samej nuty. Ponawia wyzwanie. Milknie. Nasłuchuje. W chwilach milczenia musimy przystawać w bezruchu. Kiedy znów wznosi się uparty głos, biegniemy, nie dbając o ciszę. Ryk dolatuje wciąż z tego samego miejsca. Jesteśmy coraz bliżej.
Taki głos mają tylko młode, silne łosie. Ufne w swą potęgę. Nie znające goryczy klęski.
Przystanęliśmy — bo znów trwa cisza. Nikt mu nie odpowiada. Spojrzeliśmy na siebie — co robić? Starać się podejść do niego czy zwabić go bliżej? Przygotowaliśmy już łuki. Naśliniliśmy pióra na bełcie — czy łoś nie usłyszy głośniejszego bicia naszych serc?
Byk znów zaczął ryczeć, ciągle z tego samego miejsca. Podeszliśmy jeszcze kilkanaście kroków i tu zatrzymała nas stara brzoza o grubej korze. Widocznie duch leśny ustawił ją na naszej drodze i on już teraz postanawiał za nas: podchodzić czy wabić.
Objęliśmy pień drzewa rękami, szeptaliśmy wprost w korę: „O siostro brzozo, daj nam swej kory. Zrobimy z niej róg, aby przywołać nim wielkiego łosia. Daj nam swej kory, a za to napoimy się jego krwią i będziemy o tobie pamiętać”.
Sowa lepiej umiał wabić ode mnie. On więc naciął dwa pasy w poprzek i wzdłuż, ściągnął bezszelestnie korę z pnia, błyskawicznie skręcił ją w róg i przyłożył do ust.
Znów zabrzmiał ryk łosia. Ale tym razem, gdy ucichł, nie odpowiedziało mu już tylko echo i milczenie. Oto pobiegł ku niemu niski bek klempy, miłosny odzew łoszy. Twarz Sowy poczerwieniała z wysiłku, a ja skinąłem głową, tak jak to zwykle czynił Owases, kiedy chciał kogoś pochwalić. Istotnie było za co. Sowa umiał wabić jak dojrzały myśliwiec.
Udało się! Gdy tylko ucichł róg Sowy, od jeziora pobiegł ku nam zwycięski głos łosia, dumny już teraz i radosny. Idę — odpowiedział — idę.
Skoczyliśmy za drzewa. Ja skryłem się za grubym pniem sosny, Sowa po drugiej stronie piaszczystego pasma w gęstych krzakach osiki.
Wiatr wpierw przyniósł jeszcze jedno głuche stęknięcie. Potem zaczęła dudnić ziemia, trzaskały gałęzie, chlupotało bagno pod wielkimi kopytami.
I wreszcie na samym skraju piaszczystej drogi wychylił się z krzaków potężny łeb, uwieńczony szeroko rozłożonymi łopatami rogów — wychylił się o niepełny lot strzały ode mnie.
Zwierz stał nad swym własnym tropem. Powoli pochylił łeb — chwytał dolny wiatr. Wreszcie szyja wygięła mu się ku górze i z rozchylonego pyska zerwał się znowu ryk, długo drgał na białej pianie oddechu.
Tym jednak razem łosza milczała. Jego zaś wzrok padł na plątaninę korzeni najbliższego świerka, przypominającego nastawioną do walki koronę łosich rogów. Drgnął, pochylił czoło. Grzbiet wygiąłjak napięty łuk… i skoczył.