Выбрать главу

Pochylony wieniec z głuchym łoskotem wbił się w ziemię. Buchnęły w górę drzewne odłamki i grudki piasku. Łoś zachwiał się i zatoczył w bok. Stał na rozkraczonych badylach chwiejąc łbem, wplątany w rogi korzeń kołysał się śmiesznie.

Byk powoli przychodził do siebie, leniwie strząsnął piasek, podniósł łeb, rozdął nozdrza do nowego okrzyku… Dłużej nie mogłem czekać. — O Wielki Duchu, pomóż mi! — szepnąłem.

Wyskoczyłem na ścieżkę. Łoś znajdował się między, mną a splątanymi drzewami. Przed nim otwierała się droga do jeziora, lecz tam czekał już Sowa z dzidą w ręku. By cofnąć się z powrotem, łoś musiał zrobić prawie pełny obrót.

Wyskakując zza pnia uprzedziłem go — jak nakazują obyczaje myśliwych — okrzykiem. Okrzyk trafił weń jak cios. Drgnął, sprężył się do skoku — ale zdążył zrobić tylko pół obrotu, bo w tej właśnie chwili strzała z mego łuku ugrzęzła w jego boku po bełt. Po raz ostatni usłyszeliśmy jego ryk. W niosącym się szeroko głosie drgał ból i męka chwil ostatecznych.

Rzucił się rozpaczliwym skokiem. Wiedział już, że ściga się z samą śmiercią. Ale teraz zastąpił mu drogę Sowa, wbił dzidę w drugi bok zwierza. Mimo to ucieczka trwała nadal, piasek bryzgał spod kopyt…

Cisnąłem łuk, Wyciągając w biegu nóż, dognałem łosia na samym już skraju piaszczystej wydmy i lasu. Zdążyłem uczepić się lewą ręką rogów i zawisłem na nich. Nóż miękko wszedł w tchawicę. Z rozciętej szyi buchnęła krew. Zdążyłem jeszcze odskoczyć, nim nasz pierwszy łoś zwalił się ciężko na przednie łapy.

Zginął od razu. Śmierć dognała go skokami Młodych Wilków.

Tańczyliśmy taniec zwycięstwa, a potem dziękowaliśmy mu, że dał się zabić, że ofiarował nam swe mięso. Prosiliśmy go też długo i serdecznie o przebaczenie, prosiliśmy o przebaczenie jego ducha. By w dobrej pamięci zachował Młodych Wilków z plemienia Szewanezów, by pamiętał o tym, że jest czas wielkich łowów i że plemię musi zebrać pożywienie na zimę. Życzyliśmy mu szczęścia w Krainie Wiecznego Spokoju, żegnaliśmy go wiedząc, że już dziś o wieczornej porze odejdzie od owej krainy Drogą Słońca, na zachód, poprzez fale Długiego Jeziora.

Jeszcze nigdy nie pochwalił nas Owases tak jak tego dnia, a inni chłopcy mimo najusilniejszych starań nie umieli ukryć swej zazdrości. Owases wysłał aż dziesięciu Młodych Wilków po naszą zdobycz. Żal mi było tylko, że nie mogę odnaleźć Tanto i pochwalić się przed nim swym zwycięstwem.

Tego też dnia Owases pozwolił nam wypłynąć jego własnym kanoe na Zielone Jezioro, gdzie były legowiska dzikich kaczek.

Kanoe Owasesa uchodziło za najściglejsze ze wszystkich łódek osady. Zbudował mu je chyba sam Duch Wodny. Wiosłując bez wysiłku i bez trudu, lecieliśmy prawie nad niską falą Zielonego Jeziora, śmigaliśmy pod gałęziami nawisłych nad brzegiem drzew. W ciemnym zwierciadle wody odbijało się niebo i chmury. Płynęliśmy jakby przez niebo — i oto wokół nas, w głębi jeziora, ujrzeliśmy przeciągający klucz dzikich gęsi. Smutnym głosem żegnały nasze strony, ciągnęły wysoko wraz z Key-wey-keenem.

Dążyliśmy pod porosły osiką brzeg. Tu już trzeba było płynąć bez szelestu. Zbliżaliśmy się do szuwarów, z których dolatywał nas gwar gadatliwych dzikich kaczek. Wyjęliśmy wiosła z wody, ledwo dostrzegalny nurt pchał już nas sam w stronę szuwarów; sięgnęliśmy do kołczanów po strzały…

Ale dzień ten nie miał skończyć się wesołą ucztą z kaczych udek i skrzydeł, bo nagle w spokojny szmer wody i pogwar ptasich głosów wdarł się szybki, drżący głos bębna. Dudnił natarczywie, jednostajnie niskim dźwiękiem. Gdy milkł na krótką chwilę, wpierw odpowiadało mu echo, a potem jeszcze słabszy niż echo szmer — głos bębnów z innych dalekich osad.

Natychmiast porzuciliśmy wszelką myśl o polowaniu. Wbiliśmy wiosła w gładką falę i nigdy jeszcze droga nie wydawała się tak długa, a wspaniałe czółno Owasesa tak ciężkie. Zdawało się, że stoimy w miejscu przyklejeni do powierzchni wody, że tuż zza przybrzeżnych drzew wyciągają się obce ręce, że wyglądają spoza nich obce, białe twarze. Jezioro nagle umilkło, przerażone pluskiem naszych wioseł.

Do brzegu przybiliśmy tak szybko, że dziób łodzi wyskoczył aż na piaszczystą wydmę. Popędziliśmy na plac, przed namiot czarownika.

Gorzka Jagoda siedział przed swym namiotem z bębnem pomiędzy kolanami. Cała osada skupiła się wokół niego. Co chwila na brzeg wyskakiwało nowe czółno, z lasu wybiegali powracający myśliwcy.

Nasz bęben odzywał się teraz-rzadko… Gorzka Jagoda bowiem po pierwszych sygnałach teraz głównie słuchał wieści niesionych przez inne bębny od południowej strony. Pochylał nisko głowę, nie mogliśmy dojrzeć jego spojrzenia, ale dłonie wsparte o brzeg bębna drżały lekko, lecz. nieustannie.

Wreszcie przez otaczający go tłum przepchnął się ojciec i dopiero wtedy Gorzka Jagoda podniósł głowę. Na wzrok ojca — wzrok ponury i pytający — odpowiedział tylko jednym skinieniem głowy. Wszyscy patrzyli na nich w napięciu, mało kto bowiem rozumiał mowę bębnów. Nikt jeszcze nie wiedział, co nam przynoszą ich sygnały, choć właściwie nie mogło być to nic innego, jak tylko zapowiedź nowego nieszczęścia.

Nikt jednak nie ośmielił się zadać pytania głośno. Dopiero matka podeszła do ojca. Dotknęła lekko dłonią jego ramienia.

Ojciec zwrócił twarz w stronę południa i powiedział jedno tylko słowo:

— Biali!

Potem spojrzał na matkę. W ostrym świetle jesiennego południa lśniły jej jasne włosy, biała skóra, oczy jak niebo. Wszyscy na nią patrzyli. Ojciec miał w oczach rozpacz i gniew. Powtórzył:

— Biali!

Matka opuściła głowę. Odwróciła się, bez słowa odeszła w stronę swego namiotu.

Rozejrzałem się wokół siebie, bo to była prawda: ogarnął mnie tak przeraźliwy strach, jaki napada człowieka tylko w złym śnie. Ja także miałem jaśniejszą skórę i jaśniejsze włosy niż wszyscy inni. Jakże ich, białych, teraz nienawidziłem i jak bardzo kochałem moją matkę. Nie wiedziałem, czy uciec stąd, czy od razu zginąć, czy rzucić się do biegu przez rzekę, jezioro czy las, dopaść Wap-nap-ao i wbić mu w tchawicę nóż, jak w szyję wielkiego łosia. Ale byłem wśród swoich. Powiedział mi o tym uścisk gorącej, suchej dłoni Sowy.

W tej samej chwili ucichł głos bębnów z południa. Wtedy ojciec powiedział:

— Niech bęben Gorzkiej Jagody przywoła wszystkich wodzów szczepu na naradę, niech nie czekają ani chwili.

Narada odbyła się jeszcze przed zachodem słońca. Postanowiono, że nie będziemy walczyć. Postanowiono, że na spotkanie ludzi Wap-nap-ao udadzą się trzej wojownicy — Owases, Tanone i Tanto, który będzie gońcem posłów. Być może biali zechcą posłów ukarać za bitwę w Kanionie Milczących Skał. Tak mówił Niebieski Ptak i przed tym ostrzegał Wielkie Skrzydło. Większość jednak wojowników z Rady Starszych uznała, że Wap-nap-ao nie postąpi w ten sposób, albowiem nie tylko myśmy złamali prawo walcząc z Królewską Konną, ale i oni złamali prawo, od pierwszej, chwili posyłając przeciw Sze-wanezom kule, raniąc wielu, przyczyniając się do śmierci dwóch wojowników.

Bębny z południa mówiły, że Wap-nap-ao pragnie narady. Dla bezpieczeństwa Rada Starszych postanowiła nie wysyłać najznaczniejszych wodzów, dostatecznie jednak doświadczonych i mądrych wojowników, by nie dali się okłamać Białej Żmii.

Tej nocy żadna z dziewcząt nie śpiewała w wiosce nad jeziorem.

Manitou! Duchu o wielkim sercu, Roztaczasz władzę nad światem — Pokieruj więc moją dłonią, By nie zadrżała. Aby wróg Pozostawił w stepie swe kości. Zabierz z mej duszy litość i strach. Manitou! Pozwól szakalom ograbić z ciała mych wrogów.