Tego dnia wioska przybrała odświętny wygląd. Wodzowie przywdziali pióropusze, najbogatsze stroje, wojownicy znaczyli czerwoną farbą blizny po ranach, mówiące o dzielności i męstwie. Każdy z nich wpinał we włosy taką ilość orlich piór, jaką ilością wielkich czynów mógł wsławić historię swego życia.
My, Młode Wilki, tak jak wszyscy pomalowaliśmy twarze w biało-niebie-skie pasy, w barwy powitalne. We włosy wpinaliśmy też pióra, tylko że sowie. Krążyliśmy wokół wojowników starając się pochwycić rzucane skąpo słowa, męcząc się własną niewiedzą i niepokojem, którego nawet starsi nie umieli ukryć. Tym bowiem razem — choć mężczyźni i chłopcy malowali się w barwy powitalne i stroili w najbardziej odświętne stroje — czekaliśmy na gości bez pieśni i uśmiechu. Czekaliśmy z nienawiścią. Kobiety znikły w namiotach, żadna dziewczyna nie wplotła w swe warkocze kolorowych rzemyków.
Do wioski bowiem mieli przybyć wysłannicy białych. O to prosił Wap-nap-ao naszych posłów, aby móc porozumieć się z całą Radą Starszych, i Rada Starszych zezwoliła na to. Każdego gościa — nawet wroga — należało witać podług obyczajów wolnego plemienia. Dlatego wojownicy i Młode Wilki przybrali stroje odświętne.
Gorzkie to jednak miało być święto.
Nigdy jeszcze za mego życia nie gościliśmy w wiosce białych z Królewskiej Konnej. Po raz pierwszy miałem ujrzeć mężów o bladej skórze, tak jak i Sowa, i inni moi rówieśnicy. Byliśmy bardziej niespokojni niż przed spotkaniem z szarym niedźwiedziem. Wiedzieliśmy, że białych jest więcej niż ziaren piasku w rzece i liści na drzewach puszczy. Nie umieliśmy pozbyć się swego niepokoju, tym bardziej że ojciec wydał rozkazy, które całemu powitaniu od pierwszej chwili nadały groźne znaczenie. Były jak rozkazy przed bitwą. Miały chronić przed przebiegłością białych, przed ich zawsze zbyt ciekawymi oczami — dlatego połowę namiotów zwinięto, połowę tabunu koni wyprowadzono za skalne załomy do Doliny Słonej Ziemi. W pozostałych namiotach nakazano się ukryć wszystkim kobietom i dziewczętom, część zaś wojowników odeszła wraz z końmi. Tylko wszystkie Młode Wilki pozostały, kazano im nawet kręcić się wokół białych przez cały czas. „Im więcej widać małych chłopców — powiedział na radzie Owases — tym bardziej bezbronni wydają się wojownicy plemienia”.
Wodzowie ośmiu naszych szczepów przybyli już i wypoczywali w przeznaczonych dla nich namiotach. Kobiety kończyły przygotowania do uczty na przyjęcie obcych. Z uciętych u szczytu brzózek zwisały uwiązane za tylne nogi zabite młode jelenie. Brzózki zwieszały się łukiem nad ogniskiem — w miarę jednak jak mięso dopiekało się i stawało się coraz lżejsze, brzózki prostowały się unosząc pieczeń w górę. Dziewczęta wędziły na drewnianych drabinkach wielkie jesiotry o białym mięsie. Jakaż wspaniała byłaby to uczta, gdyby miało się ją odbyć z prawdziwymi przyjaciółmi! Bo w końcu — nawet myśl o Wap-nap-ao nie mogła przytłumić całej piękności snujących się nad osadą zapachów soczystej pieczeni i wędzonych ryb.
Koło południa usłyszeliśmy tętent konia. Do wioski wpadł na spienionym mustangu Żółty Mokasyn. Przed namiotem ojca gwałtownie ściągnął cugle i nie zsiadając z konia wykrzyknął:
— Wap-nap-ao umakhanaucz! Biała Żmija już nadchodzi! Potem ściągnął cugle, aż tańczący koń wspiął się na tylne nogi, i skręciwszy go w miejscu, pomknął z powrotem.
A więc mieliśmy ujrzeć za chwilę posłów białych ludzi z Królewskiej Konnej, a przede wszystkim mieliśmy ujrzeć największego wroga naszego plemienia, samego Wap-nap-ao. Imieniem tego człowieka matki straszyły dzieci, a wojownicy wspominali o nim ze złym błyskiem w oczach. Mieliśmy go więc wreszcie ujrzeć — Sowa i ja.
Pamiętaliśmy dobrze, kiedy po raz pierwszy dobiegło nas imię Wap-nap-ao. Sięgaliśmy wtedy wzrostem Owasesowi zaledwie do pasa. Ale od tego czasu wiele razy Key-wey-keen zmienił kierunek swego biegu i wiele razy śnieg przykrył puszcze swym białym milczeniem. Owasesowi zaglądamy dziś już prosto w oczy, mięśnie nasze stwardniały i coraz bardziej stają się odporne na ból i zmęczenie. Nie tak odległy nawet jest już czas naszego wtajemniczenia. I dopiero teraz mamy wreszcie ujrzeć po raz pierwszy Wap-nap-ao…
Ojciec wraz z czarownikiem wyszli już przed namiot wodzowski i zasiedli na rozłożonej skórze niedźwiedziej. Stojąc wraz z Sową u wejścia naszego tipi widzieliśmy wyraźnie ich chmurne twarze.
Na skraju puszczy ukazali się jeźdźcy. Prowadził ich Tapto. Po jego lewej stronie jechał mężczyzna w czerwonej bluzie i dziwacznym nakryciu głowy. Tuż za nim jechał Owases pochylony Jak zwykle nad końskim karkiem. Był tam jeszcze Złamany Nóż i dwaj biali w czerwonych bluzach.
Kobiety i dziewczęta skryły się w namiotach, bębny biły głucho, orszak zbliżał się szybkim kłusem. Gdy wymijali nas, ujrzałem twarz Owasesa i po raz pierwszy na tej twarzy ujrzałem coś innego niż obojętność. Owases, sam Owases nie umiał tym razem skryć bólu i smutku w oczach. Wargi krzywił tak pogardliwie, jakby gardził gośćmi, nami, nawet sobą.
A biali? Pierwszy z nich, jadący wraz z bratem, dorównywał wzrostem naszym wojownikom. Twarz miał podobną nawet do naszych — ostrą jak nóż, o głęboko zapadniętych oczach. Tylko włosy świeciły mu jasno, prawie tak jasno, jak złote włosy mojej matki. Twarz miał nieruchomą. Nie umiał jednak patrzeć spokojnie i prosto. Jego oczy szybko biegały wśród namiotów, przeliczyły stado koni, prześliznęły się P° nas. Węszył tymi oczami jak głodny sparszywiały wilk. Był jednak groźny. Czuło się w nim siłę i odwagę mężczyzny, i groźniejszą jeszcze chytrość-
Natomiast na widok dwu pozostałych wzruszyliśmy ramionami — mieli białą błyszczącą skórę, a pod nią tylko tłuszcz, twarze zaokrąglone, jak twarze łakomych chłopców, okrągłe ramiona, okrągłe łokcie i kolana, jakby nie znali innego życia niż wylegiwanie się w swoich namiotach. Gdzie były ich mięśnie, gdzie ich blizny wojenne i barwy powitalne na twarzach? My przystroiliśmy się na ich przybycie w biało-niebieskie pasy, a oni? Mieli twarze gołe i bezwstydnie białe. Jakże ich chowano? Czego uczył ich nauczyciel! Czułem, że porywa mnie gniew. Sowa też parsknął pogardliwie.
— Dlaczego nasi obawiają się tych tłustych szczurów?
— Nie wiem — mruknąłem. — Teraz nie wiem. Może dlatego, że jest ich wielu… mówią, że jest ich bardzo widu. Ale przecież jeden wasz wojownik da sobie radę z pięcioma takimi prosiętami.
Sowie to było mało.
— Z dziesięcioma — powiedział z naciskiem.
Patrzyliśmy śladem jeźdźców mrużąc pogardliwie oczy. Zbyt wiele niepokoju kryło się w uprzednim oczekiwaniu, by teraz, ujrzawszy zwykłych, tłustych ludzi, nie śmiać się właśnie z pogardą.
Myśleliśmy, że zjawią się ogromni i groźni wojownicy — olbrzymi o potężnych ramionach i oczach krwawych jak u szarego niedźwiedzia. Tymczasem przybyli do nas mężczyźni bardziej podobni do starych tłustych kobiet niż do prawdziwych wojowników. Jednego z nich należało się obawiać — to widać było od razu. Ale dwaj pozostali? Czy najlepsza nawet broń może zastąpić silne ramię i bystre oko? Zapomnieliśmy wtedy o wszelkich dawnych strachach. „Zobaczymy — myślałem sobie — zobaczymy, co powiedzą ci biali, kiedy my dorośniemy i ujmiemy broń wojowników w swoje ręce”.