Выбрать главу

Przybysze podjechali już do siedzącego przed namiotem ojca, zsiedli z koni i pozdrowili go unosząc prawą dłoń do góry. Wokół ojca i czarowriika zebrało się sporo mieszkańców wioski, ale wbrew wszelkim zwyczajom widać tu było przede wszystkim naszych rówieśników — Młode Wilki. Widać było zatem, że choć posłów przyjmują najwybitniejsi z plemienia, to jednak przyjmują ich bez szacunku.

Przepchnęliśmy się z Sową w pobliże siedzących, tak by dobrze widzieć twarze białych. W tej zaś właśnie chwili ten z posłów, który jechał przodem wraz z Tanto, przemówił — i to przemówił naszym językiem. Brzmiał w jego ustach twardo, ale przymknąwszy oczy można by było sądzić, że to mówi ktoś z naszych:

— Witaj, Wodzu Wysoki Orle — zaczął. — Przybyłem do ciebie od Wielkiego Białego Ojca, który cię pozdrawia i pyta o twoje zdrowie.

— Powiedz mu, Wap-nap-ao — odpowiedział ojciec — że Wysoki Orzeł oddycha powietrzem wolnej puszczy i dlatego czuje się zdrowy.

A więc to był Wap-nap-ao? To był on właśnie! Ów jedyny biały podobny do naszych wojowników. Człowiek o suchej twarzy i wielkich, silnych ramionach. To był Biała Żmija?

Patrzyłem nań nie czując niczego, nie słysząc żadnej własnej myśli, poza nienawiścią. Co uczynić? Czy nie lepiej będzie złamać wszelkie prawa plemienia i wypuścić strzałę prosto w serce ścigającego nas od lat wroga? Zginąłbym wtedy na rozkaz własnego ojca. Ale przede mną zginąłby Wap-nap-ao i może plemię mogłoby żyć spokojnie!

Czy jednak żyje na świecie tylko jedna Biała Żmija? „Jest ich tyle, ile gwiazd na sierpniowym niebie” — powiadał Tanto.

I dopiero w tej chwili zrozumiałem, że śmieszna była nasza pogarda wobec dwu tłustych posłów z Królewskiej Konnej. Wojownicy naszego plemienia umieli walczyć — i cóż z tego? Wolnemu plemieniu Szewanezów pozostało już tylko jedno — ucieczka. Obrona i ucieczka. Ucieczka tak ostateczna, jak bieg starego łosia przez zimową puszczę, okrążonego przez stado głodnych wilków.

Nie chciałem już słuchać, o czym radzą. Nie chciałem słyszeć, jak ojciec spokojnym głosem wita człowieka, który od wielu lat jest przywódcą goniących nasze plemię wilków, który zabił Szybką Strzałę i wojownika z rodu Tanów, który już przed laty przyczynił się do śmierci wielu innych.

Podszedłem do koni białych. One też różniły się od naszych. Były wyższe, o prostych i cienkich nogach, szybsze więc, lecz mniej wytrzymałe niż nasze mustangi. Miały też ładniejsze łby. Ale i one nie mogły porwać serca. Były zbyt delikatne, zbyt słabe, źle zniosłyby wędrówki po puszczy, mrozy i burze wiosenne.

Jaka w tym wszystkim kryła się tajemnica? Jak to się działo, że ludzie słabi, jeżdżący na ładnych i równie słabych koniach, byli siłą, przed którą drżało plemię Szewanezów? Nie mogłem tego pojąć. Wstyd łamał mi serce. Czy złe duchy są na ich usługach? Kto znosi im ową broń i w czym kryje się siła, której brak ich mięśniom?

Pod największym namiotem kilka kobiet przygotowywało ucztę. Rozstawiły przy rozłożonych derkach gliniane miśki, łyżki rzeźbione z rogów i noże.

Przy każdej misie leżał przygotowany skórzany woreczek z tytoniem.

Powitanie posłów przez ojca trwało krótko. Odezwał się bęben zwołujący na ucztę.

Pierwsi nadeszli biali, których prowadził Tanto, potem zaczęli się schodzić wodzowie szczepów — Leżący Niedźwiedź, o którym powiadano, że gołymi rękami udusił niedźwiedzia, Czarna Dłoń, kroczący krokiem lżejszym od kroku pumy, i najsłynniejszy myśliwy wszystkich szczepów, najmłodszy z wodzów plemienia, Złamany Bełt. Przybyli też naczelnicy Czikornów, Wiczminsów i Kapotów. Na koniec zjawili się ojciec wraz z Gorzką Jagodą. Oni jednak nie brali udziału w uczcie dbając jedynie o to, by nikomu z gości nie zabrakło niczego.

Udało się nam wraz z Sową przysiąść blisko białych. Odechciało mi się już zabawy w kpiny z przybyszów, czym zajmowali się wszyscy chłopcy — choć za zbyt wyraźne i głośne śmiechy Owases karał natychmiast pasem. Nie miałem też ochoty najedzenie. Patrzyłem na białych. Po prostu patrzyłem na Wap-nap-ao. Nie rozumiałem niczego i nie chciałem niczego już rozumieć.

Siedzący obok niego Tanto również nie tknął jedzenia, choć mogło to nawet obrazić gości. Biali jednak nie zwracali na nic uwagi. Widać było wyraźnie, że smakują im pieczone żebra jelenia.

Uczta skończyła się z pierwszym zmrokiem.

Ojciec kazał rozpalić ognisko. Wtedy Niebieski Ptak, pomocnik Gorzkiej Jagody, położył przed czarownikiem wielką fajkę, kalumet przyjaźni, zdobiony w rzeźby ptaków i zwierząt, przybrany pękiem piór białej orlicy — znakiem braterstwa. Spuściłem oczy. Nie chciałem patrzeć na znak braterstwa, który ma przejść z rąk czarownika Szewanezów w ręce Wap-nap-ao, Białej Żmii, choćby to miało oznaczać tylko tyle, że białym posłom nie grozi dziś w naszej wiosce żadne niebezpieczeństwo.

Nastała cisza. Wszyscy czekali. Mimo wszystko nie wiadomo jeszcze było, czy Gorzka Jagoda rozpali fajkę przyjaźni, czy w ostatniej nawet chwili — za podszeptem duchów — odmówi tego. Gzy odbędzie się narada, czy też biali odejdą po uczcie bez słowa?

Czarownik trwał w bezruchu. Nie wytrzymałem, otwarłem znów oczy, tak jak wszyscy wpatrywałem się w nieruchomą twarz Gorzkiej Jagody. W rosnącej ciszy słyszałem niemal stukot ludzkich serc. Wodzowie czekali w bezruchu. Wap-nap-ao również nie drgnął nawet. Tamci dwaj jednak zaczęli się rozglądać, zaczęli nawet coś szeptać do siebie. Wiercili się jak skunksy, jak śmierdzące tchórze. W końcu jeden z nich powiedział coś głośno, ośmielił się nawet splunąć, ale właśnie Wap-nap-ao uciszył go jednym gestem — biały natychmiast zamilkł. v.

Gorzka Jagoda wstał. Odezwał się głos bębna. Czarownik zaś wyciągnął przed siebie ręce, pochylił się nad ogniskiem tak, że jego dłonie dotknęły płomieni. Potem oczyszczone ogniem ramiona wzniósł w górę, przemówił:

— O Manitou, ty, co masz władzę nad wszystkimi i widzisz nas niedołężnych, pomóż nam, Wielki Duchu, powiedz, co mamy czynić. Prosimy ciebie, pomóż nam.

Stał tak przez chwilę szepcząc niezrozumiałe już słowa i zaklęcia. Wreszcie usiadł, ujął fajkę w ręce i małym czerwonym węglem rozpalił w niej tytoń. A więc narada odbędzie się!

Gdy ostatni z biorących w niej udział naczelników oddał kalumet z powrotem Gorzkiej Jagodzie, wszystkie oczy zwróciły się w stronę ojca. On miał przemówić pierwszy.

Głos ojca był spokojny.

— Co przywiózł biały brat dla czerwonych wojowników? — zwrócił się ojciec do Wap-nap-ao.

Wap-nap-ao otworzył torbę myśliwską i wyjął z niej biały kawał papieru. Podniósł go do góry. Powiedział:

— Oto Wielki Biały Ojciec przesyła wam ten mówiący papier, w którym oddaje wam nowe tereny łowieckie na południu. Tam nie będziecie głodować. Będziecie dostawali odzież i żywność za darmo. Biali i czerwoni wojownicy spotkali się niedawno w Kanionie Milczących Skał. Nikt nie wie, jacy to byli wojownicy. Białych zginęło trzech w kanionie, a jeszcze przedtem dwóch w puszczy. Ptaki, co latają nad słonymi skałami, opowiadały, że w plemieniu Szewanezów też umarli jacyś wojownicy, choć nikt nie wie, dlaczego. Wielki Biały Ojciec mógłby spytać, gdzie są jego słudzy, którym zabrano życie, mógłby przysłać wielkie zastępy wojowników i spalić całą puszczę. Ale Biały Ojciec jest łaskawy i jeśli Szewanezi zechcą się tam uczyć od białych uprawy ziemi i hodowli zwierząt, Biały Ojciec zapomni o tym, że zginęli jego wojownicy.

Umilkł na chwilę, jakby czekając na to, czy się ktoś odezwie. Nikt jednak nie zamierzał tego uczynić.

Wap-nap-ao ciągnął więc dalej: