Выбрать главу

— Jeżeli na piśmie Białego Ojca położycie swe znaki totemowe i zgodzicie się przejść na nowe tereny, dostaniecie także dużo pieniędzy, za które będziecie mogli kupić wiele dobrych rzeczy. Biały Ojciec nie chce żadnej waszej krzywdy. Jest szlachetny i łaskawy. Ale sprzeciwiać mu się nie wolno, bo wtedy nikt mu się nie oprze. Jego siła zmusi każdego do posłuszeństwa. I jeśli ktokolwiek spróbuje walczyć przeciw niemu, to w jego namiocie kobiety śpiewać będą żałobne pieśni, a on sam albo zginie, albo na wiele Wielkich Słońc zamieszka w kamiennym namiocie, do którego wejść można, ale z którego nie wychodzi się nigdy.

Wap-nap-ao nie syczał jak żmija. Jego głos nie był słaby. Czułem, że mówi człowiek, którego serce nie zna lęku. Oczy Wap-nap-ao odbijały czerwony blask ogniska.

Widziałem wyraźnie, że dwaj wodzowie, wódz Czikornów, Wyjący Wilk, i Wiczminsów, Dzika Wydra, opuścili głowy, jak gdyby znaleźli się w cieniu owego kamiennego namiotu. Zdawało się, że znowu nikt nie odpowie na zuchwałe słowa Białej Żmii. Dlaczego nikt tego nie czyni — dlaczego nie nazwie naszego wroga psem i szakalem? Czyżby wojownikom zamarły serca w piersiach?

Ale w końcu odezwał się głos Wielkiego Skrzydła. Drżący i wysilony głos starca, którego dłoń jest już za słaba, by zabić nawet ptaka, ale myśl mądra wielkim doświadczeniem.

— Oczy moje widziały wiele, uszy moje słyszały nieraz żałobne pieśni. Słyszały także pieśni zwycięstwa. Wap-nap-ao przychodzi do nas nie po raz pierwszy. Był już na radzie naszego plemienia, kiedy jeszcze chodziłem na łowy i przed moją dzidą uciekały szare niedźwiedzie. Już raz pokazywał plemieniu Szewanezów mówiący papier od Białego Ojca. A przed nim czynili to inni, starsi bracia Białej Żmii. Nieraz biali ludzie przychodzili, aby rozkazywać wolnemu plemieniu Szewanezów. Ich kości rozwlekły wilki po puszczy i po stepie, a plemię Szewanezów jest wolne. Wap-nap-ao był u nas już przed wielu Wielkimi Słońcami. Mówił to, co dziś. A plemię Szewanezów ciągle jest wolne, na plecach zaś Wap-nap-ao jest wielka blizna od mojej strzały. Wap-nap-ao był wtedy młodym wojownikiem, a moja ręka już słaba. Mimo to Wap-nap-ao uciekał przede mną. Czy Wap-nap-ao zapomniał o tym?

Były to słowa obraźliwe. Biały jednak tylko się uśmiechał.

— Ale jestem znowu tutaj — przemówił znowu — i póki nie usłuchacie, będę przychodził zawsze. Albo… albo przyjdzie ktoś inny nie z papierem, ale z wielkimi strzelbami, których jedna kula może roznieść i spalić całą wioskę. Plemię Szewanezów jest wolne. Ale wobec siły Białego Ojca jest jak najmniejszy ptaszek naprzeciw szarego niedźwiedzia. Lepiej jest śpiewać weselne pieśni tam, gdzie rozkazuje pójść Biały Ojciec, niż śpiewać pieśni żałobne nad grobem całego plemienia. Głos Wielkiego Skrzydła jest słaby, jego słowa drżą od starości. Co powiedzą inni silni mężowie Białemu Ojcu?

Tym jednak razem znowu nie otrzymał odpowiedzi. Widać było, że traci spokój. Jego dwaj towarzysze zaś od dawna już nie umieli zachować się, jak wypada prawdziwym mężczyznom. Bez przerwy szeptali coś, niczym stare kobiety nad potokiem, kiedy piorą derki na wiosnę.

W końcu Wap-nap-ao zwrócił się wprost do mego ojca:

— Ty, wodzu, masz najsilniejszy głos i twoich słów wszyscy słuchają. Nie chcesz odpowiedzieć na papier Białego Ojca? Nie odpowiadaj. Ale tu jest inny papier. W Kanionie Milczących Skał schwytaliśmy jednego z twoich wojowników. Było to wtedy, kiedy zginęli biali ludzie. Twój wojownik ich zabił. Mogliśmy go skazać na śmierć. Ale powiedzieliśmy: „Jeżeli pójdziesz na tereny, które ci przeznaczamy, będziesz żył”. Twój wojownik położył na tym papierze swój znak totemowy na dowód posłuszeństwa, że zgadza się iść do rezerwatów nad jeziorem Ontario. Przyjrzyjcie się jego znakowi.

Ale wtedy… wtedy Tantę zerwał się z ziemi. Skoczył jak łasica. Wyrwał z ręki Wap-nap-ao papier i cisnął go w ogień!

Papier zwinął się i sczerniał w jednej sekundzie. Jeden z białych chciał pochwycić brata za ramię, w jego ręku błysnął żelazny przedmiot — była to krótka strzelba, którą biali nazywają rewolwerem. Ale Wap-nap-ao, nie podnosząc się z ziemi, wrzasnął coś strasznym głosem i biały natychmiast usiadł z powrotem. Wap-nap-ao zaś znowu się roześmiał. Był to jednak śmiech bez radości. Tak „śmieją się” psy otoczone przez wilki.

— Niejeden taki papier — powiedział — jest na świecie. Zgoda waszego wojownika wypisana została na wielu papierach. I nikt już nie zawróci jego kroków. Ja swoje powiedziałem. Sami wiecie dobrze, że dla Białego Ojca niczym jest siła całego waszego plemienia. Jego jeden uśmiech znaczy więcej niż wszystkie wasze łuki. Ofiaruje wam spokojne życie. Wybierajcie. A ja przyrzekam wam, wodzowie, że w rezerwatach zachowacie swą władzę, a Biały Ojciec każdego miesiąca da wam pieniądze.

Podniósł oczy na stojącego wciąż przy ognisku Tanto i pogardliwie wzruszył ramionami.

— Tobie też, synu Wysokiego Orła, możemy dać pieniądze, jeśli tylko będziesz rozsądny i zrozumiesz, jak słabe są twoje ręce.

Uczułem, że we wszystkich zamarł na chwilę oddech. Wydawało się, że Tanto skoczy na białego. On jednak tylko krzyknął:

— Dość!

Chciał zdaje się jeszcze coś przemówić, ale ojciec powstrzymał go ruchem dłoni. Ruch był gniewny i szybki. Tanto ośmielał się krzyczeć na radzie, wtedy gdy milczą wodzowie. Tanto usiadł i spuścił oczy, by nie widzieć na twarzy Wap-nap-ao uśmiechu drwiny. Ojciec zaś rozejrzał się po twarzach wodzów. Spytał spokojnym, trochę jakby zmęczonym głosem:

— Wodzowie słyszeli, ćo mówi Biała Żmija. Ja, Wysoki Orzeł, czekam na ich słowa.

Wtedy stała się rzecz straszna.

Oto dwaj wojownicy o sławnych imionach, wodzowie, których czyny słynęły szeroko, wyjęli zza pasa noże i wbili je w ziemię. Wpierw uczynił to Wyjący Wilk. W chwilę potem Dzika Wydra.

Wyjący Wilk powiedział:

— Moi bracia wiedzą, że nie znam strachu. I nigdy do grożącej śmierci nie odwracałem się plecami. Słowa Wap-nap-ao są słowami złego wroga. Ale Wap-nap-ao mówi prawdę. Nasze plemię jest słabe wobec siły białych ludzi. Mają broń, która rzuca pioruny, od których giną wszyscy, jak mrówki w pożarze lasu. Jestem wodzem szczepu Czikornów i chcę, by mój szczep żył, a nie umierał… Wolę, żeby jego kobiety śpiewały pieśni weselne niż pieśni żałoby. Dlatego położę swój znak na mówiącym papierze Białego Ojca.

Dzika Wydra podniósł dłoń na znak, że i on chce mówić. Powiedział tylko tyle:

— Ja uczynię to samo.

Nigdy dotąd nie wiedziałem, jak straszne może być milczenie. Zamknąłem oczy. Sowa wbił mi palce w ramię i słyszałem, że oddycha jak człowiek śmiertelnie zraniony. Jego rodzice należeli do szczepu, któremu przewodził Dzika Wydra. Co czynić? Nic prócz rozpaczy i wstydu nie było dla nas na świecie. Puszcza nie była puszczą, jezioro nie było jeziorem. Wokół ogniska wolnych Szewanezów siedziały stare kobiety, przerażone głosem Wap-nap-ao. Nie mogłem otworzyć oczu, bo bałem się, że gdy to uczynię, popłyną z nich łzy, jak właśnie z oczu kobiety, łzy rozpaczy i wstydu.

Ale wtedy posłyszałem głos ojca. Choć stała się rzecz straszna, głos ojca nadal był spokojny.

— Czy wodzowie Czikornów i Wiczminsów widzieli kiedyś ziemie, które darowuje nam Biały Ojciec? Czy oczy oglądały ludzi znajdujących się w nich? Odpowiedz, Wyjący Wilku.

Tamten zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie, Wysoki Orle. Słyszałem, że są to ziemie, na których trudno spotkać jelenia i niedźwiedzia, że karmią się tam ludzie mięsem małych zwierząt i łaciatych bizonów i ręce ich słabną. Ale powiadam, że nie chcę zaprowadzić całego swego szczepu do Groty Milczących Wojowników. Chcę, by żyli nasi mężczyźni, kobiety i dzieci.