Ojciec spojrzał na Gorzką Jagodę. Ten wstał i dał jakiś znak w stronę swego namiotu. Ojciec zaś powiedział tylko tyle:
— Pragniesz, aby żyli mężczyźni, kobiety i dzieci twojego szczepu. Ja pragnę tego samego nie tylko dla jednego szczepu, ale dla całego plemienia. Ale życie na tych ziemiach, które dają nam biali ludzie, bywa gorsze niż życie kojotów w Dolinie Słonych Skał, gdzie parszywieją ich pyski i brzuchy przysychają do kości. O tym też pamiętajcie, wodzowie.
Wokół ogniska ludzie poruszyli się lekko. Przez otaczający naradę krąg przeszedł głośny szmer. Oto od strony namiotu Gorzkiej Jagody dwóch wojowników prowadziło niezmiernie chudego mężczyznę, którego nikt dotąd nie widział w naszym obozie. Zapewne ojciec kazał czarownikowi ukryć go w swoim tipi.
Ile liczył lat obcy, nie sposób było odgadnąć. Włosy miał jeszcze całkiem czarne, ale twarz i postać starca. Oczy jego błyszczały jak powierzchnia stojącej wody, lecz były nie widzące. Stał podtrzymywany przez wojowników na uginających się nogach, drżał niczym stuletnia kobieta. Ubrany w nędzne łachmany, wyglądał jak złamana wiatrem, odarta z kory osika.
Na znak czarownika zaczął mówić:
— Jestem z plemienia Cree, nazywano mnie Długim Nożem. Siedem Wielkich Słońc temu nasz wódz podpisał papier Białego Ojca i poszliśmy mieszkać tam, gdzie wskazali biali z Królewskiej Konnej. Byłem wtedy młodym wojownikiem, ledwo co wprowadziłem kobietę do swego namiotu. Poszliśmy bez walki, ufając nie tylko sile, ale i dobroci białych ludzi. Ale oni otoczyli wyznaczoną dla nas ziemię drutami, zakazali nosić broń i zakazali polować. Na tej ziemi zresztą częściej można było spotkać szczura mówiącego ludzkim głosem niż zwierzynę godną strzały myśliwego. Biali dawali nam jedzenie, ale od tego jedzenia dzieciom zaczęły wypadać zęby i nim dorosły, były już starcami. Przychodzili do nas różni biali ludzie. Kazali przebierać się w odświętne stroje i robili w czarnych skrzynkach obrazy naszych postaci, dawali za to pieniądze i ludzie brali je, bo jedzenia nigdy nie było za dużo, choć dużo go przedtem obiecywano. Zaczęliśmy chorować na choroby białych, od których mężczyźni pluli krwią, a kobiety rodziły słabe, chore dzieci.
Wydawałoby się, że ucichła cała ziemia i nawet księżyc przystanął na swej drodze, by słuchać człowieka z plemienia Cree. Tylko dwaj biali szeptali coś ze sobą wymachując rękami. Wap-nap-ao zaś przerwał mu unosząc rękę w górę:
— Skąd przybywasz?
Cree nachylił się ku niemu, wyciągnął rękę i palcem godził jak nożem.
— Uciekłem. Uciekłem znad Ontario. Nigdy tam nie powrócę.
— Uciekłeś? — powtórzył cicho Wap-nap-ao. A Cree zaczął krzyczeć:
— Wy, przeklęci! Skradliście naszą ziemię! Złamaliście nas siłą, przekupiliście kłamstwem! Zrobiliście z nas niewolników i każecie zdychać wolnym plemionom śmiercią niewolników. Czy mało macie ziemi? Czy ciągle mało wam waszych rzek i mórz, równin i gór, że cudze musicie zabierać? Jesteście posłami Białego Ojca czy posłami Ducha Śmierci plemienia wolnych Szewanezów?
Cree stracił oddech, złapał go kaszel, złamał wpół jego postać. Byłby upadł twarzą w ognisko, gdyby wojownicy nie podtrzymywali go. Wap-nap-ao machnął pogardliwie ręką.
— Słuchaj, Cree. Jesteś… — zaczął, ale wtedy zabrzmiał głos ojca, był donośny i groźny.
— Milcz, Wap-nap-ao. Ty swoje słowa już powiedziałeś. Teraz mówię ja, wódz Szewanezów.
Wszyscy zwrócili twarze w stronę ojca. On zaś wyjął nóż zza pasa, wyciągnął przed siebie lewe ramię i naciął ostrzem przegub dłoni. Krew pociekła cienką strużką i poczęła wsiąkać w ziemię. Ojciec przemówił:
— Ja, Wysoki Orzeł, wódz wolnego plemienia Szewanezów, raz jeszcze zawieram braterstwo krwi z moją ziemią i mówię, że tylko śmierć może mnie z niej zabrać.
W wielkim — milczeniu, bez jednego słowa, wyciągnął przed siebie rękę Wyjący Wilk. I on uczynił to samo. Uczynił to Dzika Wydra — po nim wszyscy naczelnicy szczepów. Krople krwi wsiąkały w ziemię, ziemię wolnych Indian, powtarzali braterstwo krwi wojownicy i wodzowie, naczelnicy szczepów i młodzi chłopcy.
Wap-nap-ao siedział nieruchomo i tylko wodził oczami wokół siebie — umilkli nawet tamci dwaj biali. Patrzyli, jak wolne plemię Szewanezów odpowiada na prawo białych.
Posłowie białych odjechali jeszcze tej samej nocy. Odprowadzili ich Owases i Tanto. Odjechali też wodzowie innych szczepów. Do wioski powrócili wojownicy z końmi, ale już od rana rozjechali się do puszczy. Niewiele czasu nam zostało w tym roku na łowy, wiadomo było, że wkrótce powróci na nasz ślad Wap-nap-ao, że plemię znowu będzie musiało gubić swój trop w lasach i górach. Zawarliśmy braterstwo krwi z naszą ziemią, ale w wiosce nie słychać było śpiewów ani okrzyków.
Czekałem na powrót brata, nie pobiegłem nawet z Sową do puszczy, choć chłopcy Kapotów odkryli ślad całego stada jeleni. Czekałem na brata już od rana przed jego namiotem, czekałem wiedząc, że może powrócić nie prędzej niż dopiero w południe. O czym myślałem? Nie pamiętam. Myśli me były szybkie i bezładne jak chmury deszczu porwane przez wiosenny wiatr. Zamknąłem oczy, oglądałem całe swoje życie — słyszałem piosenki matki, śpiewane jeszcze małemu Uti, walczyłem z łosiem nad. Długim Jeziorem, widziałem drogę do obozu Młodych Wilków, strzelałem do orła, patrzyli na mnie wojownicy z Groty Milczących Skał. Owases opowiadał o Pięknej i Idaho…
Słońce minęło południe, potem powoli przetoczyło się ku zachodniej stronie. Wciąż czekałem na brata. Kilka razy widziałem, jak między trzema brzózkami naprzeciw namiotu Tanto ukazuje się Tinglit. Ona też czekała.
Owases i Tanto powrócili dopiero wieczorem. Odwiedzili na krótko ojca i czarownika, potem rozeszli się do swych namiotów. Tanto spętał konia, puścił go na łączkę koło trzech brzóz, wreszcie podszedł do mnie. Minął mnie w milczeniu, wszedł do tipi i widać było, że nie chce ze mną mówić. Ja jednak uparłem się, wszedłem za nim. Nawet na mnie nie spojrzał. Rozpalił ognisko, twarz miał ściągniętą zmęczeniem.
Pomogłem mu rozdmuchać płomień-. Usiedliśmy naprzeciw siebie.
W końcu Tanto spytał: i — Czego chce mój brat?
— Czy biali prędko powrócą?
— Nie wiem.
— Czy odprowadziliście ich do obozu białych?
— Nie. Wap-nap-ao nie chciał, abyśmy widzieli, jak daleko jest obóz i ilu w nim ludzi. Ale spotkaliśmy Tłustego Handlarza. Powiedział, że Wap-nap-ao ma do swego obozu jeszcze osiem dni drogi i że nieprędko zbierze nowych wojowników.
Nie umiałem zacząć tej rozmowy, którą zacząć chciałem. Brakło mi odwagi. I właściwie sam nie wiedziałem dokładnie, co chcę powiedzieć. Chciałem usłyszeć tylko to, co brat myśli.
Raz już nawet zacząłem:
— Tanto…
Ale znów zabrakło odwagi. Dokończyłem całkiem inaczej:
— Tinglit przez cały dzień wychodziła między brzozy.
Brat nawet się nie uśmiechnął, spojrzał tylko uważnie na mnie. Powiedział: