— Wyjdź ze mną.
Był już mrok. Wiał Key-wey-keen — jego oddech stawał się coraz chłodniejszy. Stanęliśmy między trzema drzewami, oparliśmy się o ich pnie. Wiedziałem, że za chwilę zjawi się tu Tinglit. Brat wychodząc z namiotu zostawił odsłoniętą skórę wejściową — był to znak, że czeka na Tinglit. Nie należało zatem zaczynać rozmowy. Ale ja czekałem na niego cały dzień. I nie mogłem czekać dłużej. Teraz ośmieliła mnie ciemność. Powiedziałem:
— Tanto, w twoich i moich żyłach płynie krew białych ludzi. Nie odpowiedział.
— Tanto — powtórzyłem — to jest prawda.
— Milcz!
— Tanto! — krzyknąłem. — Matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. Stanął nade mną, mówił, jakby pędziła go gorączka:
— Nie, nie jest jego siostrą. Ale w naszych żyłach płynie zła krew. Ty masz nawet jaśniejszą skórę i pobielałe włosy. Wszyscy wiedzą, że matka nie jest siostrą Wap-nap-ao. I nie pamiętają o tym nawet. Ale ty pamiętasz. I ja nie mogę zapomnieć. Co to znaczy? To znaczy, że mamy zatrutą krew. Że jesteśmy inni.
— Nieprawda! — krzyknąłem.
— Prawda. Ja o tym pamiętam lepiej niż ty i dłużej niż ty. Wap-nap-ao wkrótce znowu wejdzie na nasz ślad. Co my, dzieci białej kobiety, będziemy czynić?
Nie słyszeliśmy kroków Tinglit. Stanęła tuż przy nas. Widziałem z bliska jej wielkie oczy. Mówiła:
— Tinglit słyszała wasze słowa. I serce jej jest smutne. Serce jej jest smutne, bo wasze myśli błądzą, bo w waszym głosie słyszę gniew. Ja, Tinglit, mówię wam to, co mówią Wszyscy. My kochamy Biały Obłok i oną”,nas kocha. Ona jest naszą, tak samo jak ja, jak mój ojciec, jak będzie mój syn. Jedna jest ludzka dobroć i jedno jest ludzkie zło, choć człowiek ma różne barwy skóry. Ale każdy jest taki sam. Wschodzi jak słońce i zachodzi do grobu, zjawia się na ziemi jak wiosna i kładzie na spoczynek jak zima.
Umilkła. Nad nami drżały listki brzóz. A Tinglit, Brzozowy Listek, mówiła już tylko do Tanto:
— Pójdziemy jutro, Tanto, na Wzgórze Samotnej Sosny. Tam oczy twoje ujrzą lasy naszej ziemi. Myśli staną się jasne i radosne. Ja pójdę z tobą. Ja pójdę z tobą zawsze. Znasz wysoki las i potrafisz w nim czytać jak Gorzka Jagoda w gwiazdach. Zawsze będę ci wierna, Tanto. Jedno ognisko będzie nas grzało i jedna skóra okryje nas w chłodne noce, Tanto!
Ognie w namiotach bledną i gasną, za to na niebie zapalają się gwiazdy. Są bardzo blisko. Wystarczy sięgnąć ręką. Sierp księżyca leży tu — wsparty o czubek czarnej jodły. Znowu słychać krzyk dzikich gęsi. Ciągną na południe, bo oddech Key-wey-keenu jest coraz chłodniejszy.
Gwiazdy bledną. Księżyc ucieka za skały. Wstaje mroźny brzask. Gdzieś wśród krzaków wrzasnął królik. Nad brzegiem jeziora słychać szybkie trzaski, pomruki, sapania. To piżmoszczury i bobry uwijają się jak mrówki, coś tam nadgryzając i skrobiąc. Wspólnie rozpoczynamy nasz dzień. Ci w lesie, tak jak my, śpieszą się coraz bardziej, by do końca uzupełnić zimowe zapasy.
Widzę, jak ze swego namiotu wychodzi Owases. Patrzy na krwawo wschodzące słońce. Marszczy się z troską.
Idziemy z Sową na brzeg jeziora. Dziś popłyniemy w mgłę, by szukać śladów zwierzyny. Przy spuszczeniu kanoe musimy drągiem łamać lód. Przez noc urosła już przy brzegu skorupa pokryta szronem. Widnieje na niej lisi trop.
Wiem, czemu Owases marszczy czoło. Musimy ponieść karę za to, że krótki był w tym roku czas naszych łowów — że zamiast polować, trzeba było uciekać i walczyć z białymi. Spóźnione łowy i długa zima — to głód. Teraz już jest późno. W każdej chwili zły Duch Północy może skuć jeziora cienkim lodem. Wtedy myśliwi będą skazani na czekanie, dopóki lód nie wzmocni się dostatecznie, by po nim chodzić. Tak Ka-peboan-ka, pan Key-wey-keenu, mści się na niedoświadczonych lub opieszałych łowcach.
Ma jeszcze w zanadrzu śnieżyce, głębokie śniegi i huraganowe wiatry. Ale jest powolny, nie grozi od razu wszystkim. Wpierw przysypuje wzgórza cienką warstwą szronu, by człowiek obarczony ładunkiem pośliznął się idąc i upadł łamiąc rękę lub nogę. Potem Ka-peboan-ka pokryje jezioro cienką warstwą lodu. Może myśliwy jakiś wejdzie na taflę i utonie? Albo;zamrozi kanoe na środku jeziora. Kanoe uwięźnie w lodzie zbyt grubym, by przebić się przezeń, a zbyt cienkim, by po nim przejść.
Coraz krótsza jest ścieżka idącego przez niebo słońca. Szary niedźwiedź poszedł spać wysoko w góry — po puszczy włóczą się jeszcze tylko czarne i brunatne samotniki.
Z dalekiej północy przylatują pierwsze płatki śniegu. Spadają na grubą warstwę pokrywającą puszczę liści. Pan Key-wey-keenu narzucił na ramiona biały płaszcz. Tańczy z uciechy, a puszcza wypełnia się śnieżną, wirującą bielą. Rano świeci znów słońce, ale zmęczone — nie grzeje.
Od kiedy ojciec Tinglit, Lekka Stopa, przyjął Tanto w swym namiocie i obiecał dać swą córkę za cztery skóry niedźwiedzie, co ranka wyruszaliśmy na polowanie. Późno było. W puszczy leżały pierwsze białe płaty — ślad po pierwszych śnieżycach. Tanto jednak miał już trzy czarne skóry.
Ojciec chciał mu dać czwartą, ale Tanto postanowił, że sam musi ją zdobyć, choć zarówno on, jak i Tinglit marzyli już o tym, by to ona rozpalała co dzień ogień w namiocie brata.
Szukaliśmy śladów na północy, na zachodzie. Zapędziliśmy się nawet do podnóża gór, ale duchy puszczy wciąż były niełaskawe. Dwa razy udało się odkryć ślady niedźwiedzich łap, ale pierwsze z nich zgubiliśmy w Skałach Skaczącej Kozy, drugi zaś ślad zaprowadził nas do miejsca, w którym o dzień wcześniej niedźwiedź został otoczony przez myśliwych Siwaszów. Na miejscu walki pozostały już tylko kałuże krwi i czaszka zawieszona w koronach złotej sosny z ofiarną szczyptą tytoniu w oczodołach.
Potem przez jeden dzień nie wychodziliśmy w ogóle z wioski, bp Key-wey-keen tańczył w puszczy z północną śnieżycą. Gdy zaś nazajutrz rano o ciemnym świcie wyruszyliśmy znowu w drogę, głęboki śnieg pokrył ścieżki puszczańskie.
Tym razem ruszyliśmy ku wschodowi, choć wojownicy twierdzili, że w tamtej stronie żadnego łupu odnaleźć już nie można. Narty niosły nas lekko pod strome nawet wzniesienia, gdyż. — jak na każdy świeży śnieg — podbiliśmy ich spody jelenią skórą.
Puszcza milczała, wraz ze śniegiem opadała na nią cisza snu. Biegliśmy długie godziny, wciąż na wschód i na wschód. W lewe ramię trącał nas Key-wey-keen i kazał przyśpieszać biegu. Tanto pędził, jakby chcąc uciec przed nim, ja jednak byłem już wyraźnie zniechęcony. Nie wierzyłem, by udało się nam przyłapać któregoś z czarnych braci o tej porze, kiedy puszcza zapada w pierwszy zimowy sen. Ale Tanto biegł ciągle naprzód i naprzód — naprzeciw wstającemu słońcu. Za nami pędziły nasze cienie.
Widocznie Tinglit uprosiła Dobrego Ducha drzew o pomoc, bo gdy słońce dosięgło już szczytów najwyższych jodeł, a my minęliśmy zaspy wąwozu bobrów przedzierając się ku rzece, Tanto nagle przystanął w pół kroku.
Oto na brzegu rzeki ujrzeliśmy niewielki, obsypany śniegiem kopczyk. Rozglądając się ostrożnie podeszliśmy ku niemu. Tak — Tanto nie mylił się — był to przemyślnie ułożony z gałęzi i kamieni pagórek. Wystarczyło odrzucić kilka gałęzi z wierzchu, by odkryć niedźwiedzią spiżarnię, pełną zmarzniętych ryb.
Śnieg leżał tu dwiema warstwami. Śnieżyca widać nie sięgała aż w te okolice, bo na starym śniegu widniała zaledwie cienka warstwa nowego puchu. Dzięki temu nietrudno było odkryć w starej przymarzniętej skorupie wczorajsze chyba ślady niedźwiedzich łap.
— Nie zostawię go — szepnął Tanto — choćbyśmy mieli zamieszkać w puszczy.