Skinąłem głową. Tym razem musimy wrócić ze skórą niedźwiedzią.
Poszliśmy śladem w górę rzeki, klucząc szerokimi półkolami, starając się jak najczęściej iść pod wiatr. Ciężka to była sprawa, bo w niektórych miejscach niczego już pod świeżym śniegiem odnaleźć nie było można. Na szczęście w innych miejscach Key-wey-keen odwiał puch Z niedźwiedzich śladów.
Koło południa znaleźliśmy drugi kopczyk. To już był bardzo dobry znak. Był niewątpliwie świeży. A zatem szliśmy we właściwym kierunku. Oznaczało to też, że niedźwiedź stale krąży wokół rzeki, że trzeba szukać tych miejsc, w których bywa najwięcej ryb.
Wreszcie odkryliśmy rzecz najważniejszą i Tanto aż oblał się rumieńcem jak dziewczyna z radości — odkryliśmy pod pniem starej sosny nocne legowisko niedźwiedzia i świeży, już dzisiejszy ślad, wiodący nadal w górę rzeki.
Od tej chwili posuwaliśmy się coraz wolniej. Daleko przed nami musiał iść nasz wzrok — przed wzrokiem zaś jeszcze węch i słuch. Tanto przygotował się już do walki. Zdjął bluzę, przewiesił sobie przez ramię torbę z solą, ujął w rękę tomahawk. Ja szedłem za nim z nałożoną na cięciwę strzałą.
W końcu ostrzegł nas słuch, zanim wzrok potrafił cokolwiek powiedzieć.
Przed nami był nagi, wysoki brzeg rzeki, opadający ku niej wysokim urwiskiem. Słyszeliśmy plusk, głośne sapanie: Mokwe łowi ryby.
Znów zatoczyliśmy łuk, by obejść wiatr. Wreszcie zsunęliśmy się ku brzegowi rzeki, śnieg niósł nas bezszelestnie.
Wielki czarny Mokwe stał na rzecznej płyciźnie, na którą zapędził z brodu ławicę ryb. Co chwila rozlegał się plusk przecinanej łapą niedźwiedzia wody i nowa zdobycz leciała na brzeg, gdzie urósł już spory stos wcześniej złowionych ryb.
Mokwe stał obrócony do nas plecami. Sapał ciężko. Nie słyszał zbliżających się myśliwców. Serce mi biło, ale nie tylko z nadziei. Także ze strachu. Zrozumiałem, że Tanto nie chce przedłużać łowów ani dłużej czekać na niedźwiedzia, bo dzień już się powoli kończył. Postanowił, że tutaj stoczymy walkę. A miejsce nie było bezpieczne. Jeśli trzeba by było uciekać, obaj musielibyśmy uciekać w jedną stronę — wąskim nadbrzeżnym pasmem i nieco pod górę. W takim wypadku ucieczka mogła się skończyć tylko śmiercią.
Tanto nakazał mi jak najdalej pozostać z tyłu. Ale nie usłuchałem go. Wiedziałem, że moja strzała może mu się przydać tu bardziej niż kiedykolwiek.
Niedźwiedź ciągle nas jeszcze nie słyszał. Wreszcie Tanto, napiąwszy łuk, krzyknął:
— Mokwe, bracie, obejrzyj się!
Niedźwiedź powoli, jakby nie dowierzając swemu słuchowi, zwrócił się ku nam. Wtedy świsnęła strzała Tanto i utkwiła w samym oku wielkiego zwierza. Przez puszczę potoczył się wściekły ryk. Moja strzała utkwiła w rozwartej paszczy.
Niedźwiedź pędził wprost na nas. Odskoczyliśmy w obie strony, zarył się więc na chwilę w ziemię, by wybrać przeciwnika — w końcu wybrał większego, wywijającego bluzą Tanto. Poderwał się na tylne nogi. W tej chwili brat sypnął mu w oczy garścią soli i zarzucił na głowę skórzaną bluzę.
Od tej chwili Mokwe przegrał walkę. Oślepł — nie mógł nas też odnaleźć węchem, bo tłumiła go bluza Tanto, ostro przepojona zapachem człowieka. Słuch zaś niedźwiedzie mają dość tępy. By go zmylić, wrzasnąłem:
— Jestem tutaj, Mokwe!
Zwierz zwrócił się ku mnie, a wtedy Tanto podbiegł ku niemu i wbił mu dzidę w bok, w drugim zaś boku utkwiła druga moja strzała.
Musiały to być ciężkie ciosy, bo Mokwe nagle za ryczał żałośnie i ze strachu. Opadł na przednie łapy, zakołysał głową, jakby szukając drogi ucieczki. I to był już koniec walki. Tanto skoczył ku niemu ze wzniesionym w górę tomahawkiem i zadał mu straszny cios w pochylony ku ziemi łeb.
Niedźwiedź rzucił się do ostatniego swego skoku i opadł na ziemię.
— Wybacz, bracie Mokwe — powiedział Tanto — ale musiałem zdobyć twą skórę, by wprowadzić do swego namiotu najpiękniejszą dziewczynę Szewanezów.
Mokwe milczał. Key-wey-keen niósł zapach nowego śniegu. Trzeba było spiesznie wracać do wioski.
Nie wzięliśmy ze sobą mięsa, bo kiedy skończyliśmy oprawiać niedźwiedzia, od wschodu sączył się już wieczorny zmrok. Skóra była wielka i ciężka. Niosła nas jednak radość. Do wioski zdążyliśmy jeszcze, zanim usnęły wszystkie namioty. Zdążyliśmy wraz z nowym śniegiem. Wiatr nieco ucichł. Z głębi nocy sypał wir białych gwiazdek, kładł się łagodnie na ziemi, tłumił nasze kroki. W namiocie ojca Tinglit płonęło jeszcze ognisko i słychać było wysoki głos dziewczęcy. Przystanęliśmy. To śpiewała Tinglit:
Tanto wyprostował się, uniósł na wysoko wzniesionych ramionach czwartą skórę niedźwiedzia.
— Tinglit! — krzyknął. — Tinglit…
Poprzedniego wieczora była uczta w namiocie mego brata i po raz pierwszy usługiwała przy niej jego kobieta, matka jego przyszłych synów, Tinglit, Brzozowy Listek.
A dzisiaj rano nie chciało się nam wyjść do puszczy. Ranek był leniwy, bo uczta była wielka i świetna. Całe przedpołudnie pletliśmy wraz z Sową siatki na śnieżne karpie. U naszych stóp spał Tauha. W swym nowym zimowym futrze wyglądał teraz, jak bury wilk. Dopiero gdy otwierał oczy, wiedziało się, że to pies przyjaciel.
Po południu jednak wyszliśmy w las, by wypróbować nowe karpie. Świeżo uplecione siatki udały się nam. Niosły nawet po największych zaspach szybko i lekko.
Tauha niechętnie wlókł się naszym śladem. Szybko zrozumiał, że świadomie wybieramy jak największe zaspy, przez które on się mógł ledwo przekopać. Wybrał zatem własną ścieżkę, wkrótce nas porzucił, przepadł w puszczy.
Szliśmy powoli i w milczeniu. Nie chciało nam się rozmawiać. Nie bardzo było o czym myśleć. Wędrowaliśmy bez celu, bez ładu. Wpierw wyszliśmy na wschód, potem skręciliśmy na południe wzdłuż koryta niewielkiego strumienia, nad którym najmłodsi chłopcy często zakładali swe sidła. Gdzieś w głębi lasu wrzasnął królik, a po chwili psi warkot wyjaśnił nam, że królik padł ofiarą Tauhy. Krzyknąłem na psa. Nie od razu jednak przybiegł. Widocznie nie miał ochoty z. nikim dzielić się zdobyczą, bo zjawił się połykając ostatni już kęs i choć pysk miał cały w króliczej turzycy, rozglądał się i zachowywał tak obojętnie, jakby co najmniej od dwóch dni nie miał nic w zębach, a w każdym razie jakby co najmniej od roku nie spotkał żadnego królika w puszczy.
Teraz już trzymał się nas, my zaś zawróciliśmy w stronę wioski, leniwie rozważając, że nieźle by było, gdyby co dzień odbywała się jakaś uczta weselna i co dzień można było próbować szynek niedźwiedzich, pieczonych żeber jelonka, wędzonej skóry łososia, szczupaków pieczonych na strzałach i maczanych w brunatnym miodzie. Mówiliśmy także i o tym, że sami kiedyś wprowadzimy do swoich namiotów młode dziewczęta. Ja mówiłem, że moja squaw będzie musiała mieć takie wielkie i czarne oczy z jaśniejszymi na dnie płomykami, jak Tinglit. Sowa natomiast mówił, że jego kobieta będzie musiała być taka wesoła, jak moja siostra Tinahet. Powiedział nawet, że gdyby ona była młodsza, a on starszy, to już teraz poszedłby do mego ojca i przyniósł nawet dziesięć skór niedźwiedzich, żeby wziąć ją do swego namiotu. Wtedy ja mu powiedziałem, że mnie też musiałby spytać o pozwolenie, a także prosić o pomoc w zdobywaniu owych skór, bo inaczej pierwszy już niedźwiedź, zamiast dać swoją skórę Sowie, poniósłby do swego legowiska jego własną skórę.