Zaprowadzili mnie do wielkiego kamiennego tipi o zasłoniętych oknach, otoczonego wielkim murem, gdzie każde okno i każde drzwi były zamknięte i gdzie nikt nie mógł wejść ani wyjść bez pozwolenia białych. Trzymali mnie tam bez przerwy wiele dni i wiele nocy i nikogo nie widywałem poza jednym białym człowiekiem, który otwierał i zamykał drzwi i przynosił jedzenie. Przynosił jakieś grube ciemne placki, lepiące się w ustach jak glina, i mówił, że to chleb.
Żyjąc w kamiennej grocie chciałem umrzeć. Ale nie było nawet czym zadać sobie śmierci. Na szczęście dobre duchy puszczy nie zapomniały o mnie i przychodziły nocami, przychodziły co noc w snach, przynosiły głos puszczy i wasze głosy. Słyszałem wycie wilków i słyszałem trzask rogów jelenich w walce. Widziałem wiele, bardzo wiele dymów z naszych tipi i słyszałem bicie bębna z Placu Wielkiego Ogniska. Czułem pod stopami zeschłe liście i gałązki, chodziłem tropem łosi, a wieczorem tańczyłem przy ogniskach razem z wami. Potem budziłem się i znowu nie miałem czym zadać sobie śmierci.
Otwory w ścianach kamiennego tipi przesłonięte były żelaznymi koszami, ale wiedziałem, że minęła jedna odmiana księżyca, kiedy biali przysłali do mnie dwóch ludzi z plemienia Cree, żyjących już od dawna w rezerwacie białych. Od tego dnia przychodzili oni do mnie co dzień. Kiedy poznałem, że chcą mnie nakłonić, żebym poszedł z nimi i z nimi mieszkał, przestałem do nich mówić. Obiecywali mi wielkie dobra, pokazywali swoją broń, całkiem jak broń białych, namawiali, żebym wrócił do plemienia, dał pieniądze wodzom i zaprowadził plemię do rezerwatu. A kiedy raz spytałem, dlaczego przychodzą, choć ciągle z nimi nie mówię, powiedzieli, że dalej będą przychodzić, bo za to dostają pieniądze, a ja zrobię, tak czy tak, wszystko to, do czego mnie zmuszą biali ludzie, bo biali ludzie są silniejsi od Wielkiego Ducha i nikt się im oprzeć nie potrafi. A kiedy powiedziałem, że nie usłucham ani ich, ani białych, śmiali się ze mnie i mówili, że jestem jak mały Uti, który nie rozumie własnego głosu.
Przynosili ze sobą też wodę, która pali gardło, i próbowali mnie nią częstować. Wszyscy wiecie, co robi paląca woda z ludźmi, kiedy jej duch wstępuje w człowieka. Myśli jego są szalone jak wściekłe wilki, a ręce słabe jak u starców. Dlatego nie chciałem przyjąć od nich tej wody, a kiedy próbowali mnie zmusić do jej wypicia, pobiłem obu, aż krzyczeli i płakali, niczym mali chłopcy pod ręką ojca.
Wtedy przyszli biali strażnicy i bili mnie, a ich naczelnik wziął ode mnie mój znak totemowy, zhańbił go własnymi rękami i przybił pod mówiącym papierem. Powiedział, że jestem zuchwały, ale on złamie mnie jak zeschłą trzcinę. I powiedział, że łaskawość białych jest wielka, bo za to, że walczyłem z nimi, oni mogliby mnie zabić. Nie uczynią tego jednak, tylko z żelaznymi pętami na rękach odeślą do rezerwatu i będę tam mieszkał. Powiedział także, że niezadługo Wap-nap-ao, któremu obiecano wielkie nagrody, sprowadzi całe plemię Szewanezów do rezerwatu i że znowu będę między swoimi.
Wtedy zrozumiałem, że na nic się nie zda siła wojownika ani męstwo, ani walka. Byłem sam jeden wobec wielkiej przemocy i tylko chytrością mogłem uwolnić się od ścian kamiennego tipi, a swoje ręce od żelaznych pęt. Tym, którzy mnie bili, obiecałem śmiertelną zemstę. Przez dwa dni milczałem, nie przemówiłem do nikogo ani słowa, nie przyjąłem wody ani pożywienia, a trzeciego dnia, rozważywszy wszystko dokładnie, kazałem wezwać białego naczelnika i powiedziałem, że zgadzam się na wszystko. Powiedziałem, że pójdę z własnej woli do rezerwatu, że obejrzę wszystko własnymi oczami, a potem wrócę do plemienia i namówię was, byście poszli wraz ze mną.
Biały naczelnik był łaskawy. Śmiał się i uwierzył we wszystko. Śmiał się i powiadał, że rozum wstąpił we mnie, że pojąłem, że siła białych jest większa niż wszystko, co uczynić mogą Szewanezi. Potem, uznawszy we mnie już człowieka, który na wszystko się godzi, wypytywał długo o wszystkie sprawy naszego plemienia. Chciał wiedzieć, skąd bierzemy żółty metal, z którego noszą nasze kobiety naramienniki i kolce. Chciał poznać drogę do Groty Milczących Wojowników i ścieżki Ziemi Słonych Skał, pytał o nasze grobowce i totemy, o leki i czary. Wypytywał się o nasze plemię, o wszystkie szczepy — ilu mamy zdrowych mężczyzn, ile kobiet, starców i dzieci, jakie konie i jakie namioty, jaką broń. Mówiłem mu wszystko. Był bardzo szczęśliwy, ciągle się śmiał i moje słowa utwierdzał na mówiącym papierze. Ale w moich słowach nie było prawdy. Gdyby chciał chodzić tymi drogami, o których mu mówiłem, błądziłby do końca życia, zamiast żółtego metalu znalazłby sól, zamiast drogi do Groty Milczących Wojowników znalazłby śmierć w Czarnych Skałach. Mówiłem mu tylko nieprawdę, choć wojownik jej mówić nie powinien, choć powinien mieć tylko jedną mowę. Ale zrozumiałem, że na siłę białych mogę odpowiedzieć tylko chytrością, nic innego ani dla siebie, ani dla was uczynić nie mogłem.
Na piąty dzień po tym, kiedy zgodziłem się jechać do rezerwatu, przyszli do mnie obaj ludzie z plemienia Cree i dwaj biali strażnicy. Mieli mnie odprowadzić do rezerwatu. Biały naczelnik uwierzył, że pojadę z dobrej woli, ale tamci nie bardzo wierzyli. Ludzie Cree powiedzieli mi prosto w oczy, że nie wierzą i że za to, że ich pobiłem, będą pilnować mojej drogi i mego snu. Ciągle byli źli i nawet próbowali rzucić się na mnie, ale biali strażnicy nie pozwolili na to. Dopiero kiedy ludzie Cree napili się palącej wody, jeden z nich przyszedł do mnie już nie jako wróg, ale jako przyjaciel. Widać duch palącej wody przypomniał mu o tym, że sam niegdyś pochodził z wolnego plemienia, bo zaczął mówić, że Szewanezi są dzielnymi ludźmi, że sam chciałby być nadal wojownikiem wolnego plemienia, tak jak Szewanezi i Siwasze, którzy żyją we własnej puszczy i nikt nie pilnuje ani ich kroków, ani ich myśli.
Cree płakał jak stara baba, ale słowa jego nie były całkiem niedołężne. Opowiadał, że siła białych jest wielka, że jest rzeczywiście większa niż siła Wielkiego Ducha, bo Wielki Duch nie potrafił obronić swoich synów ani ich ziemi, ani ich wolności przed bronią i złodziejstwem białych. Mówił jednak, że Szewanezi, jeśli zechcą, potrafią ochronić swoją wolność.
I tu słuchajcie uważnie, bracia. Mówił on, że biali nie poślą całej swojej wielkiej siły przeciw Szewanezom, bo to by była wojna zbyt kosztowna. Że nie warto posyłać tysięcy wojowników przeciw jednemu małemu plemieniu. Biali obiecali Wap-nap-ao nagrodę za to, jeśli zapędzi tej zimy Szewanezów w stronę rezerwatu albo jeśli uzyska zgodę plemienia na przejście do jeziora Ontario. Ale Wap-nap-ao dostanie małą ilość ludzi z Królewskiej Konnej i jeśli uciekniemy mu, jeśli nie damy zgody, to znowu przez kilka lat możemy mieć spokój, bo są tacy biali naczelnicy, którzy już teraz mówią, że nie warto tracić ludzi z Królewskiej Konnej i gonić za jednym małym plemieniem po wszystkich puszczach tego kraju. Tak mówił Indianin z plemienia Cree i choć opętała go paląca woda, mówił prawdę. Wiem o tym, że mówił prawdę, bo jeszcze na drugi dzień, kiedy ogarnął go strach, prosił mnie, żebym jego słów nie powtórzył nikomu z białych ludzi.
Na drugi właśnie dzień wyjechałem z kamiennego tipi, pod strażą dwóch ludzi z Królewskiej Konnej i obu Cree, do rezerwatu. Biały naczelnik był tak łaskawy, że dał mi nawet konia, bo mieliśmy jechać przez siedem dni, a on widział już we mnie swego przyjaciela.
Jechaliśmy przez cały czas na południowy wschód. Ziemia tam jest płaska i można spotkać wielu białych ludzi, którzy mieszkają w kamiennych i drewnianych namiotach. Ich ścieżki są też wyłożone kamieniem, a lasy rzadkie, bez zwierzyny, na pół martwe. Więcej tam wyciętych drzew niż u nas skał. Biali wypędzili stamtąd zwierzynę i w takich lasach każde wolne plemię umarłoby z głodu. I powiadam wam, że jeśli do nas przyjdą biali, zbudują swoje namioty i swoje drogi przez puszczę, to i tutaj las wymrze i zginą ostatnie wolne plemiona.