Выбрать главу

Myślałem o tym jadąc razem ze swymi strażnikami i choć moje serce pełne było smutku i nienawiści, udawałem przed nimi radość, udawałem, że cieszę się na to życie, jakie mi przeznaczyli. Nawet wtedy, kiedy strażnicy chcieli, bym pił palącą wodę, udawałem że piję, naśladowałem ludzi Cree, śpiewałem i tańczyłem przy wieczornym ognisku… Piątego dnia skręciliśmy z drogi białych w nieco gęstszy las i przeszliśmy szeroką rzekę. Tego wieczoru, kiedy przystanęliśmy na noc, sam poprosiłem o palącą wodę, tańczyłem i śpiewałem, pokazywałem, że jej duch całkiem mnie opętał, że myśli moje są szalone, a nogi coraz słabsze. Biali i Cree śmiali się ze mnie, jak śmieją się ludzie z tańczącego niedźwiedzia, którego opadły dzikie pszczoły. Sami śpiewali i tańczyli, sami pili wiele i jeszcze więcej się śmiali, kiedy zacząłem udawać, że paląca woda poraziła mnie całkiem, zwaliła na ziemię i wywróciła żołądek.

Upadłem na długo przedtem, zanim poszli spać. Leżałem jak człowiek zabity. Uznali, że tej nocy nie trzeba mnie pilnować, a że im paląca woda zawróciła głowy, żaden z nich nie pozostał przy ognisku, by czuwać nade mną.

I wtedy uciekłem. Zabrałem ze sobą wszystkie konie i przez całą noc pędziłem na północ, a dopiero o świcie puściłem trzy, zabierając sobie tylko jednego wierzchowca z luzakiem. Nie dałem koniom spokoju. Pędziłem cały czas na północ, na północ. Minąłem Jezioro Niewolnicze. Zmieniałem konie co pół dnia. Nie dawałem sobie ani im odpoczynku.

Trzeciego dnia stanąłem nad Rzeką Wielkiej Wody i zaniosłem modły do Wielkiego Ducha, bo znowu byłem na progu naszej krainy i wiedziałem już, że ujrzę swych braci, że choć zhańbiła mnie niewola, to jednak powrócę do nich i przekażę im słowa człowieka Cree. Powtórzę to wszystko, co może przysłużyć się memu plemieniu niezależnie od tego, czy jego wojownicy przyjmą mnie jak brata, czy odpędzą od siebie jak tchórza.

Przy przejściu przez rzekę utonął mi jeden koń, a drugiego dnia zaczęła się śnieżyca i w czasie noclegu, kiedy nie mogłem rozpalić ognia, wilki zabiły drugiego konia.

Zmęczenie wstąpiło we mnie, bo brakło jedzenia, a droga przez śnieg była ciężka. Nocami wilki zbierały się pod drzewami, na które się chroniłem. Nie miałem broni i słabłem coraz bardziej. Szybko skończyło się mięso konia, którego zabiły wilki. Przychodziły do mnie złe duchy. Przynosiły strach i mękę, sprowadzały z prostej drogi, wiodły w bagna.

Ale broniły mnie też dobre duchy. Ochroniły nawet przed pogonią Królewskiej Konnej, zaprowadziły w stronę obozu.

Na dwa dni przed powrotem do was widziałem dwóch z Królewskiej Konnej, jak przejechali przez puszczę, ale Key-wey-keen zasypał moje ślady świeżym śniegiem i nawet ich psy mnie nie odnalazły. Na dzień przed powrotem złe duchy jeszcze raz zagrodziły mi drogę. Nasłały na mnie głodnego rysia. Na szczęście ryś był bardzo młody. Rozdrapał mi tylko pierś i poranił ramiona.

Musiałem dojść do was i dobry Manitou raz jeszcze dał siłę moim rękom i zdusiłem rysia. A potem, kiedy już nie mogłem iść i kiedy myślałem, że nigdy już was nie ujrzę, przyprowadził do mnie dwóch chłopców. Przyprowadził mnie do mojego plemienia.

W ciągu następnych dni bębny znów zwoływały wszystkie szczepy do głównego obozu. W południową stronę wysłano straże młodych wojowników, a Rada Starszych radziła przez dni i noce, jakimi drogami ma odejść plemię, ażeby Wap-nap-ao stracił ślad. Wojownicy spędzali wciąż dni i noce w puszczy, choć śnieg już leżał wysoko i choć zazwyczaj powracali z pustymi rękami. Ojciec jednak nakazał łowić każdą zwierzynę, bo ciągle jeszcze zbyt małe były zapasy jedzenia na zimę. W tym roku przecież straciliśmy prawie cały miesiąc wielkich łowów na ucieczkę przed Wap-nap-aó. I dlatego właśnie tak długo trwały narady w namiocie ojca, bo trudno było cokolwiek postanowić, co nie groziłoby albo wolności, albo życiu plemienia.

Jeśli bowiem wyruszylibyśmy na północ śladami jeleni i łosi, ludzie z Królewskiej Konnej zdołaliby otoczyć nas na równinach i albo wybić wszystkich wojowników, albo zmusić szczepy do posłuszeństwa.

Bezpieczni moglibyśmy być tylko na Ziemi Słonych Skał. Dojścia do tej doliny potrafiliby obronić nasi wojownicy przed największą nawet siłą. Ale mieliśmy zbyt małe zapasy. A na Ziemi Słonych Skał najlepszy nawet myśliwiec nie potrafi w zimie upolować choćby małego królika.

Żywności mogło nam wystarczyć — tak mówił ojciec — najwyżej na trzy miesiące, i to już przy surowym głodzie.

A co będzie, jeśli zima potrwa dłużej? W tym roku dzikie gęsi wcześnie odleciały na południe…

Ostatniego jednak dnia narad Wysoki Orzeł, wódz Szewanezów, przemówił w takie słowa:

— Plemię wolnych Szewanezów pójdzie do Doliny Słonych Skał. Będzie to najcięższa zima, jaką kiedykolwiek przeżyło. Jeśli Manitou zechce, nikt z nas już nie ujrzy nadchodzącej wiosny i nikt już nie powróci nad jezioro Szewanezów. Ale zamieszkamy blisko Groty Milczących Wojowników, tam gdzie śpią nasi ojcowie i gdzie często powracają ich duchy z Krainy Wiecznego Spokoju. Może uproszą Giche Manitou o opiekę nad nami i z wiosną przyprowadzą z powrotem na ścieżki myśliwskie. Tak postanowiła Rada Starszych i te słowa ogłaszam wszystkim swym braciom.

Kiedy w dwa dni później wkraczaliśmy do Doliny Słonych Skał, z nieruchomego nieba sypał śnieg, a pod stopami trzeszczał pierwszy ostry lód.

Przybywajcie, czarne kruki, Rozgrabcic me ciało. Moc zakrywa moje oczy. Przybywajcie, kruki. Serce bije coraz słabiej. Krew nie krąży w żyłach. Stopy moje juz dotknęły Szlaku ojców, ojca mego.
(Pieśń Śmierci)

Śnieg padał co dnia. Wokół namiotów rosły coraz wyższe zaspy. Trzeba było przez nie przebijać ścieżki, potem tunele. W ciągu dwu cieplejszych dni śnieg nieco sklęsł, by potem znowu sypać przez długie noce i krótkie dni.

Wydawało się, że nie jesteśmy w Dolinie Słonych Skał, lecz że przyszliśmy do Krainy Wiecznego Spokoju. Taka panowała tu cisza, śnieżna i mroźna, takie panowało tu milczenie.

Dzień i noc pilnowały straże wejście do doliny. Najdalej wysunięci zwiadowcy obozowali w Kanionie Rwącego Potoku. Powracali stamtąd zziębnięci i milczący. Zakazywano im palić ogień, choć musieli czuwać przez długie godziny.

Inne grupy myśliwców i wojowników co dnia wyruszały we wszystkie strony doliny i na zbocza gór, aby powiększać nasze zapasy. Były to jednak wyprawy daremne. W Dolinie Słonych Skal, szczególnie w zimie, żadne łowy udać się nie mogły.

My. Młode Wilki, szukaliśmy przede wszystkim legowisk króliczych. Byliśmy lżejsi od dorosłych wojowników, łatwiej więc nam było poruszać się wśród zasp świeżego śniegu. Owases przestrzegał przed możliwością osunięcia się śnieżnych płatów z górskich zboczy — nie dbaliśmy jednak o nic. Ale ani nasz upór, ani odwaga, ani poszukiwania ciągnące się przez całe doby nie przynosiły upragnionej zdobyczy. Legowiska były pod śniegiem. Nie mógł odszukać ich śladu nawet węch Tauhy. Raz tylko udało się znaleźć trop małego zwierzątka i tak po trzech tygodniach łowów przynieśliśmy do obozu chudego królika o białym futerku i czarnych końcach uszu. Po trzech tygodniach — jeden mały królik.