Выбрать главу

Zaraz mrugnę, zaraz mrugnę, zaraz…

Mrugnął. Wszystko trwało tylko krótki moment, ale Roland trząsł się o wiele dłużej. Były wszędzie, a każda zębata paszcza patrzyła na niego. Przecież patrzenie zębami nie powinno być możliwe…

Pobiegł. Łzy ciekły mu z oczu, kiedy starał się nie zamykać powiek. Spojrzał na postać spowitą złocistym lśnieniem. Była dziewczyną, oddychającą, uśpioną… i wyglądała jak Tiffany Obolała.

* * *

Ze szczytu lodowego pałacu Tiffany widziała całe mile, wiele mil śniegu. Tylko Kreda pozostawała zielona. Jak wyspa.

— Widzisz, ile się nauczyłem? — spytał zimistrz. — Kreda jest twoja. Dlatego nadejdzie lato i będziesz szczęśliwa. Szczęście przychodzi wtedy, kiedy sprawy toczą się tak, jak powinny. Teraz jestem człowiekiem i to rozumiem.

Nie wrzeszcz, nie krzycz, ostrzegła ją Trzecia Myśl. Ale też nie stój jak słup.

— Aha… widzę — powiedziała Tiffany. — A reszta świata będzie trwała w zimie?

— Nie, są pewne regiony, które nigdy nie czują moich mrozów. Ale góry, niziny aż do Morza Okrągłego… tak.

— Umrą miliony ludzi!

— Ale tylko raz, rozumiesz. Dlatego to takie wspaniałe. A potem nie będzie już śmierci.

I Tiffany zobaczyła to jak na strzeżeniowiedźmowej pocztówce: ptaki przymarznięte do gałązek, konie i krowy nieruchome na polach, zamarznięte źdźbła trawy jak sztylety, nigdzie dymu z komina — świat bez śmierci, ponieważ nie pozostało w nim nic, co mogłoby umrzeć, a wszystko błyszczy jak metalowa folia.

Wolno skinęła głową.

— Bardzo… rozsądne — przyznała. — Ale szkoda, że nic nie będzie się poruszało.

— To łatwe — uspokoił ją zimistrz. — Śnieżne bałwany. Mogę stworzyć z nich ludzi.

— Żelaza dość, by zrobić gwóźdź? — spytała.

— Tak. Ja siebie tak stworzyłem.

Ale róże stopniały o świcie, pomyślała Tiffany i spojrzała na bladożółte słońce. Świeciło dostatecznie mocno, by zimistrz cały się skrzył. On rzeczywiście myśli jak człowiek, uznała, obserwując ten dziwny uśmiech. Myśli jak człowiek, który nigdy nie spotkał innego człowieka. Chichocze. Jest tak obłąkany, że nigdy nie zrozumie, jak bardzo jest obłąkany.

Nie ma pojęcia, co znaczy „człowiek”, nie wie, jaką zgrozę zaplanował, po prostu… nie rozumie. A jest taki szczęśliwy, że niemal miły…

* * *

Rob stuknął w hełm Rolanda.

— Bież sie do zecy, chłopecku.

Roland wpatrywał się w jaśniejącą postać.

— To nie może być Tiffany!

— Ano. Je boginiom i może wyglądać jak cokolwiek — odparł Rob. — Tylko jom cmoknij w policek, co? Nie rozpędzaj sie, ni mamy całego dzionka. Taki ciut sybki cmok i wiejemy.

Coś stuknęło Rolanda w kostkę. To był błękitny ser.

— Nie fasztuj sie Horacym. Łon ino chce, cobyś zrobił, co tseba — oświadczył szalony Feegle, którego Roland zapamiętał jako Tępaka Wulliego.

Podszedł bliżej, a lśnienie skrzyło się wokół niego — nikt przecież nie chce okazać się tchórzem wobec sera.

— To trochę… krępujące — wyznał.

— Łojzicku! Róbze swoje, co?

Roland pochylił się i cmoknął śpiącą w policzek. Otworzyła oczy, a on cofnął się szybko.

— To nie jest Tiffany Obolała — stwierdził i zamrugał. Upiory otaczały go gęsto jak źdźbła trawy.

— A teraz łap jom za rękę i w nogi — poradził Rob Rozbój. — Upiory sie wkuzom, jak zobacom, ze odchodzimy. — Stuknął wesoło w boczną część hełmu. — Ale to nic, tak? Bo psecie mas Plan!

— Mam nadzieję, że jest dobry — mruknął Roland. — Ciotki zawsze powtarzają, że jestem o połowę za mądry.

— Miło słyseć — ucieszył się Rob. — Bo to o wiele lepij, niz być o cy cwarte za gupim. A terozki łap damę i uciekaj!

Roland unikał spojrzenia dziewczyny, kiedy delikatnie jej pomagał wstać z kamiennej płyty. Odezwała się w języku, którego nie rozumiał. Tyle tylko, że na końcu jest chyba znak zapytania.

— Przybyłem, żeby cię uratować — powiedział. Spojrzała na niego złocistymi oczami węża.

— Owczarka ma kłopoty — oznajmiła głosem pełnym nieprzyjemnych ech i syków. — To smutne. Takie smutne.

— Może, no… może pobiegniemy — zaproponował. — Kimkolwiek jesteś…

Nie — Tiffany uśmiechnęła się do niego. To nie był miły uśmiech — miał w sobie odcień szyderstwa. Ruszyli.

— A jak wy walczycie z upiorami? — wysapał, gdy na czele armii Feeglów biegli przez jaskinie.

— Łone nie psepadajom za nasym smakiem — odparł Rob Rozbój, gdy rozstępowały się przed nimi cienie. — Może dlatego ze dużo myślimy o piciu i łone sie potem zatacajom. Sybciej!

Wtedy właśnie upiory uderzyły, choć „uderzenie” nie jest właściwym określeniem. Przypominało to raczej wpadnięcie na mur pełen szeptów. Nic ich nie chwytało, nie było szponów. Gdyby tysiące niewielkich, słabych stworzonek, na przykład krewetek albo much, próbowało kogoś zatrzymać, uczucie byłoby pewnie podobne.

Ale przewoźnik już czekał. Roland zatoczył się w stronę łodzi.

Należy się sześć pensów.

— Sześć? — zdziwił się Roland.

— Aj, żeśmy byli tam nawet ni dwie godziny, a już seść pensów slag trafił — westchnął Tępak Wullie.

Jeden dzienny powrotny i jeden normalny, wyjaśnił przewoźnik.

— Nie mam tyle! — jęknął Roland.

Zaczynał czuć lekkie szarpnięcia w głowie. Myśli musiały mocno się cisnąć, żeby dotrzeć do ust.

— Zostaw to mnie — rzucił Rob Rozbój. Odwrócił się, spojrzał na swoich braci Feeglów i walnął pięścią w hełm, by ich uciszyć. — Dobra, chłopaki! — zawołał. — Zostajemy!

Co? — zdumiał się przewoźnik. Nic z tego! Wychodzicie! Nie życzę sobie, żebyście znowu tkwili tutaj, na dole! Po waszej ostatniej wizycie ciągle jeszcze znajdujemy butelki! Wskakiwać do lodzi, ale już!

— Łojzicku, psecie nie możemy, kolego — tłumaczył mu Rob. — Mamy tako misio, wis, coby pomagać temu chłopeckowi. Gdzie łon nie idzie, my tez nie idziemy!

Ludzie nie powinni chcieć tu zostawać, warknął gniewnie przewoźnik.

— Ano, ale sybciutko łozywimy te jaskinie. — Rob uśmiechnął się szeroko.

Przewoźnik zabębnił palcami po drągu. Dźwięk przypominał turlanie kości.

No, w takim razie zgoda. Ale — i chce, żeby to było całkiem jasne — żadnych śpiewów!

Roland wciągnął dziewczynę do łodzi. Przynajmniej upiory trzymały się z daleka, ale kiedy przewoźnik odepchnął ją od brzegu, Duży Jan kopnął Rolanda w but i wskazał palcem w górę. Zygzaki pomarańczowego światła, całe setki zygzaków przesuwały się po sklepieniu groty. Jeszcze więcej czekało na drugim brzegu.

— Jak tam Plan, panie Bohateze? — spytał cicho Rob Rozbój, zsuwając się z hełmu chłopca.

— Czekam na dogodny moment — odpowiedział Roland z godnością. Zwrócił się do nie — Tiffany: — Jestem tu, żeby cię stąd wyprowadzić.

Starał się nie patrzeć jej prosto w oczy.

— Ty? — zdziwiła się nie — Tiffany, jakby sam pomysł wydał się jej zabawny.

— Hm… my — poprawił się Roland. — Wszystko zgodnie… Lekki wstrząs oznaczał, że łódź dotarła do brzegu. Upiory stały tam gęsto jak zboże na polu.

— No to idziemy — mruknął Duży Jan.