Выбрать главу

Ciągnąc za sobą nie-Tiffany, Roland przeszedł kilka kroków po ścieżce i stanął. Kiedy mrugał, widział przed sobą splątaną pomarańczową masę. Czuł leciutkie, słabe jak podmuchy bryzy szarpnięcia… ale były też w jego umyśle. Zimne i gryzące. To głupie. To się nie uda. Nie da sobie rady. Przecież w ogóle nie potrafi robić takich rzeczy. Jest krnąbrny, nierozważny i nieposłuszny, tak jak… uważają… jego… ciotki.

Za jego plecami Tępak Wullie zawołał z entuzjazmem:

— Postaraj sie, coby twoje ciotki były z ciebie dumne! Roland odwrócił się gniewnie.

— Moje ciotki? Opowiem ci o moich ciotkach…

— Ni ma casu, chłopecku! — krzyknął Rob Rozbój. — Rusamy dalej! Roland rozejrzał się dokoła. Umysł stanął mu w ogniu.

Nasze wspomnienia są rzeczywiste, myślał. I nie pozwolę na coś takiego!

Spojrzał na nie — Tiffany.

— Nie bój się — powiedział.

A potem wyciągnął rękę i szepnął:

— Pamiętam… miecz…

I kiedy zamknął oczy, zobaczył go — tak lekki, że ledwie czuł w dłoni jego ciężar, tak wąski, że ledwie go widział: linia w powietrzu, złożona z prawie samej ostrości. W lustrze zabił nim tysiące wrogów. Nigdy nie był za ciężki, poruszał się jak część jego ciała… i teraz się zjawił. Broń odcinająca wszystko, co przywierało, kłamało i kradło.

— Może jednak da sie zrobić Bohatera łod razu — stwierdził w zadumie Rob Rozbój, patrząc, jak upiory wyrysowują się do istnienia i giną. — Tępaku Wullie, mozes mi psypomnieć, kiedy to było, jak zem ci mówił, że casami powieś akurat to, co potsebne?

Tępak Wullie zdumiał się wyraźnie.

— Jak już o tym wspominas, Rob, to po prawdzie nie pamintam, żebyś to kiedy powiedział. Nigdy.

— Ni? No to jakbym mówił, to terozki by był akurat taki psypadek.

— Ale to dobze? — zaniepokoił się Wullie. — Powiedziałem, co tseba?

— Ano. Ześ powiedział. Pirsy raz. Jestem z ciebie dumny. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy Wulliego.

— Łojzicku! Hej, chłopcy, powiedział…

— Ale nie salej psesadnie — dodał Rob.

Roland wymachiwał migotliwą klingą i rozcinał upiory jak pasma pajęczyn. Wciąż nadchodziły kolejne, ale srebrzysta linia zawsze do nich docierała i uwalniała go. Cofały się, próbowały przybierać nowe kształty, odskakiwały przed żarem gniewu w jego umyśle. Miecz brzęczał. Upiory owijały się wokół ostrza, piszczały, skwierczały, rozpadały się na ziemi…

…a ktoś tłukł w jego hełm. I robił to już od dłuższego czasu.

— Co…? — Roland otworzył oczy.

— Skońcyły sie — poinformował Rob Rozbój.

Roland rozejrzał się zdyszany. Nieważne, czy patrzył otwartymi czy zamkniętymi oczami, jaskinie były puste, bez pomarańczowych linii. Nie-Tiffany obserwowała go z dziwnym uśmiechem na twarzy.

— Albo wyleziemy stond juz zaraz — powiedział Rob — albo może chces se tu jesce zacekać na następne?

— A tam juz idom — zauważył Billy Brodacz.

Wskazał za rzekę. Do groty wlewała się zwarta pomarańczowa masa — tyle upiorów, że między nimi nie było ani kawałka wolnej przestrzeni.

Roland zawahał się, wciąż z trudem łapiąc oddech.

— Wis co? — zaproponował Rob Rozbój. — Jak bedzies gzecnym chłopeckiem i uratujes te damę, psyprowadzimy cie tu innym razem. I weźmiemy jakieś kanapki, coby wyciecka sie udała.

Roland zamrugał.

— No… eee… przepraszam. Sam nie wiem, jak to się stało…

— Cas wiać! — wrzasnął Duży Jan.

Roland chwycił nie-Tiffany za rękę.

— Aha, i nie łoglondaj sie, dopóki stond nie wyjdziemy — uprzedził Rob Rozbój. — Wis, to taka tradycja.

* * *

Na szczycie wieży w bladych dłoniach zimistrza pojawiła się lodowa korona. Błyszczała mocniej niż brylanty, nawet przy tym bladym słońcu. To był najczyściejszy lód, bez bąbelków powietrza, bez skaz ani pęknięć.

— Zrobiłem ją dla ciebie — powiedział. — Letnia Pani nigdy nie będzie jej nosiła — dodał ze smutkiem.

Pasowała idealnie. I nie wydawała się zimna. Odstąpił.

— Wreszcie się stało — rzekł.

— Jest coś, co muszę zrobić — oświadczyła Tiffany. — Ale przedtem jest coś, czego muszę się dowiedzieć. Znalazłeś wszystkie składniki, które tworzą człowieka?

— Tak.

— A skąd wiedziałeś, jakie to składniki?

Zimistrz z dumą opowiedział jej o dzieciach, a Tiffany oddychała rytmicznie i starała się rozluźnić. Jego logika była niezwykle… logiczna. W końcu jeśli marchewka i dwa węgielki mogą stos śniegu zmienić w bałwana, to wielki kubeł soli, gazów i metali z całą pewnością może go zmienić w człowieka. To miało sens. W każdym razie miało dla zimistrza.

— Ale widzisz, powinieneś poznać całą tę piosenkę — powiedziała. — Ona mówi głównie o tym, z czego człowiek jest zrobiony. Ale nie o tym, kim jest.

— Było tam o składnikach, których nie potrafiłem znaleźć — odparł zimistrz. — Nie miały sensu. Nie miały substancji.

— Tak. — Tiffany smutnie pokiwała głową. — Ostatnie trzy linijki. One są najważniejsze. Naprawdę bardzo mi przykro.

— Ale znajdę je — zapewnił zimistrz. — Na pewno.

— Mam nadzieję, że tak, kiedyś. A powiedz: słyszałeś kiedyś o boffo?

— Co to za boffo? Nie było go w piosence! — Zimistrz się zaniepokoił.

— Och, boffo to sposób, w jaki istoty ludzkie zmieniają świat, oszukując same siebie — wyjaśniła Tiffany. — Jest cudowne. Otóż boffo stwierdza, że rzeczy nie mają żadnej mocy, jeśli ludzie im tej mocy nie nadadzą. Możesz uczynić jakąś rzecz magiczną, ale nie możesz magicznie stworzyć człowieka z rzeczy. To zawsze będzie tylko gwóźdź w twoim sercu. Tylko gwóźdź.

Oto nadszedł czas i wiem, co mam robić, myślała rozmarzona. Wiem, jak opowieść musi się skończyć. Muszę ją zakończyć we właściwy sposób.

Przyciągnęła do siebie zimistrza i zobaczyła wyraz oszołomienia na jego twarzy. Czuła zawrót głowy, jak gdyby nie dotykała stopami podłogi. Świat stał się… prostszy. Stał się tunelem prowadzącym w przyszłość. Mogła widzieć tylko twarz zimistrza, słyszeć tylko własny oddech, czuć tylko ciepło słońca na włosach.

To słońce było ognistą letnią kulą, ale i tak przewyższało dowolne ognisko.

Gdzie mnie to zaprowadzi, postanawiam pójść, myślała, pozwalając, by wlało się w nią ciepło. Postanawiam. Taki jest mój wybór. I muszę stanąć na palcach, dodała.

Grom po mojej prawej. Błyskawica po mojej lewej.

Ogień nade mną…

— Proszę — powiedziała. — Zabierz stąd zimę. Wracaj do swoich gór. Proszę.

Mróz przede mną…

— Nie. Jestem Zimą. Nie mogę być niczym innym.

— A więc nie możesz być człowiekiem — rzekła Tiffany. — Ostatnie trzy linijki to „Siły dość, by zbudować dom. Czasu dość, by przytulić dziecko. Miłości dość, by złamać serce”.

Równowaga… nadeszła szybko, znikąd. Tiffany poczuła, że się unosi.

Środek huśtawki się nie porusza. Nie odczuwa górności ani dolności. Jest zrównoważony.

Równowaga… a jego wargi są jak błękitny lód. Później będzie płakała nad zimistrzem, który chciał być człowiekiem.

Równowaga… a stara kelda powiedziała jej kiedyś: Jest w tobie taki mały, malusi kawałek, co nie stopnieje i nie spłynie”. Pora na odwilż.

Tiffany zamknęła oczy i pocałowała zimistrza…

…i ściągnęła z nieba słońce.

Mróz w ogień.