Выбрать главу

– Czego chciał od ciebie wczoraj Edward Cullen? – spytała mnie na trygonometrii.

– Tak właściwie to nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Jakoś nie mógł dotrzeć do sedna sprawy.

– Wyglądałaś, jakby bardzo cię zdenerwował – drążyła.

– Naprawdę? – Nie dawałam nic po sobie poznać.

– To dziwne. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby chciał siedzieć z kimś spoza rodziny.

– Zgadzam się. Podejrzana sprawa.

Jessica wyglądała na zawiedzioną. Zapewne liczyła na jakieś rewelacje, które mogłaby puścić w obieg.

Ja z kolei byłam zła na siebie, bo chociaż Edwarda miało nie być w szkole, cały czas, jak idiotka, żywiłam nadzieję, że może jednak się pojawi. Wchodząc do stołówki w towarzystwie Mije`a i Jessiki, nie mogłam się oprzeć, by nie zerknąć na stolik Cullelów – Rosalie, Alice i Jasper siedzieli pochyleni ku sobie, o czymś zawzięcie dyskutując. Zrobiło mi się strasznie smutno na myśl, że mam czekać nic wiadomo ile dni, aż znowu zobaczę ich brata.

Paczka Jessiki rozprawiała przy swoim stoliku głównie o planach na nadchodzący dzień. Mike nie tracił dobrego humoru, ufając miejscowemu synoptykowi, który przepowiadał słońce. Ja z wybuchem radości czekałam na bezchmurne niebo. Musiałam jednak przyznać że było znacznie cieplej – niemal piętnaście stopni. Kto wie, pomyślałam, może nad tym morzem nie będzie beznadziejnie?

W czasie lunchu zauważyłam kilkakrotnie, że Lauren spogląda na mnie nieprzyjaźnie, ale dopiero, gdy wychodziliśmy ze stołówki dowiedziałam się przypadkiem, o co chodzi. Szlam tuż za nią, z czego nie zdawała sobie widać sprawy. Jej lśniąca, jasna kitka majtała mi tuż przed nosem.

– Doprawdy nie wiem – rzuciła do Mike'a z sarkazmem – czemu nasza droga Bella nie usiadła dziś z Cullenami. – Dopiero teraz zauważyłam, że dziewczyna ma nieprzyjemny, nosowy glos. Zaskoczyła mnie jej wrogość. Nie znałyśmy się zbyt dobrze, z pewnością nie dość dobrze, żeby miała już powody mnie nie lubić – a przynajmniej tak mi się wydawało.

– To moja koleżanka – odparł Mike lojalnie. – Siedzi zawsze z nami. – Kierowały nim też jednak jakieś plemienne odruchy. Pozwoliłam, żeby wyprzedziły mnie Jessica z Angelą. Nie miałam ochoty usłyszeć kolejnego komentarza.

Przy obiedzie Charlie ucieszył się na wieść, że wybieram się do La Push. Miał pewnie wyrzuty sumienia, że w weekendy siedziałam zawsze sama w domu, ale zbyt wiele lat żył w określony sposób, żeby to teraz zmieniać. Znał oczywiście wszystkich pozostałych uczestników wycieczki i ich rodziców. Ba, prawdopodobnie także imiona ich prapradziadków! Nie miał nic przeciwko planowanej na sobotę wyprawie. Zastanawiałam się, czy równie łatwo zgodziłby się na mój wyjazd z Edwardem do Seattle – nie żebym zamierzała mu o tym powiedzieć.

– Tato, czy znasz coś takiego jak Kozie Skały? – spytałam obojętnym tonem. – To chyba gdzieś na południe od Rainier.

– Tak, a bo co?

– Wzruszyłam ramionami. Koledzy mi mówili, że jadą tam na weekend. Toż to nie miejsce na biwak – zdziwił się. – Pełno niedźwiedzi, a ludzie zapuszczają się tam raczej tylko w sezonie polowań.

– Och. – Opuściłam wzrok. – Może coś mi się poplątało.

Zamierzałam pospać dłużej, ale obudziło mnie niezwykle jaskrawe światło. Do pokoju wlewało się słońce. Nie wierzyłam własnym oczom. Podbiegłam sprawdzić do okna. Wisiało na niebie zbyt nisko i jakby dalej niż w Arizonie, ale niewątpliwie było to słońce. Na horyzoncie zalegały chmury, ale poza tym niebo jaśniało błękitem. Nie mogłam oderwać się od szyby, bojąc się, że cudowne zjawisko zniknie, gdy tylko wyjdę na schody.

Sklep Newtonów znajdował się na północnym skraju miasteczka. Mijałam go już wcześniej, ale nigdy nie zaglądałam do środka – jakoś nie pociągały mnie piesze wycieczki po okolicy, nie potrzebowałam, więc nic ze sprzedawanego w nim sprzętu. Na parkingu dla klientów rozpoznałam auta Mike'a i Tylera, a przed tym pierwszym dostrzegłam grupkę ludzi. Był tam Eric z dwoma kolegami, bodajże Benem i Connerem, Jess z Angelą i Lauren, i trzy inne dziewczyny, w tym ta, którą przewróciłam w piątek na WF – ie. Gdy wysiadałam z furgonetki, moja ofiara spojrzała na mnie z niechęcią i szepnęła coś do Lauren. Blondynka pokręciła głową z dezaprobatą i zmierzyła mnie wzrokiem.

Nic ma, co, czekał mnie kolejny wspaniały dzień.

Przynajmniej Mike ucieszył się na mój widok.

– Fajnie, że jesteś! – zawołał uradowany. – A nie mówiłem, że pogoda dopisze?

– Przecież ci obiecałam – przypomniałam mu.

– Czekamy jeszcze tylko na Lee i Samanthę. Chyba że kogoś zaprosiłaś? – dodał.

– Nie – skłamałam, mając nadzieję, że prawda nie wyjdzie na jaw – Z drugiej strony niczego tak bardzo nie pragnęłam, jak tego, żeby Edward jakimś cudem się jednak pojawił. Mike wyglądał na zadowolonego.

– Pojedziesz moim wozem? Do wyboru jest jeszcze minvan mamy Lee.

– Jasne.

– Uśmiechnął się promiennie. Tak łatwo było go uszczęśliwić. Niestety, najwyraźniej nie potrafiłam lego robić bez ranienia uczuć Jessiki. Kiedy Mike oświadczył, że mogę usiąść z przodu spojrzała na nas oboje wilkiem.

Szczęście mi jednak sprzyjało. Lee przywiózł z sobą dwóch znajomych, przez co wynikł problem z liczbą miejsc i udało mi się wepchnąć Jess między siebie a Mike'a. Chłopak nie był tym zbytnio zachwycony, ale przynajmniej jej poprawił się humor.

Z Forks do La Push było tylko piętnaście mil. Droga wiodła niemal cały czas przez wspaniałe, gęste lasy iglaste, a dwukrotnie przekraczaliśmy szeroko rozlaną rzekę Quillayute. Cieszyłam się, że trafiło mi się miejsce z brzegu. Okno, jak i pozostałe, byle otwarte, bo w dziewiątkę dostalibyśmy klaustrofobii. Zachłannie wystawiłam twarz do słońca.

Jako małe dziecko często jeździłam latem z Charliem nad morze w te okolice, znałam, więc długi na milę półksiężyc plaży nr 1. Był to przecudny widok. Fale oceanu, ciemnoszare nawet w słońcu, znaczone białymi grzywami, kołysały się miarowo u stóp skalistych formacji wybrzeża. Z wód zatoki wynurzały się stromo wysepki o poszarpanych wierzchołkach obrośniętych strzelistymi jodłami. Cienki pasek piaszczystej plaży okalał rumowisko niezliczonych gładkich głazów, z daleka jednakowo burych, z bliska we wszystkich możliwych barwach właściwych skałom: rdzawych, zielonkawych, fioletowych, błękitno szarych, bladozłotych – Przypływ naznosił gałęzi i pni, które działanie soli upodobniło do wielkich kości. Niektóre leżały w stertach tuż pod lasem, inne samotnie na piasku poza zasięgiem fal.

Od morza wiał rześki, chłodny, słonawy wiatr. Nad głowami brodzących pelikanów kołował orzeł i gromady mew. Nieliczne chmury nie pozwalały zapomnieć o kaprysach aury, ale na razie na błękitnej połaci nieba królowało słońce.

Zaczęliśmy schodzić ku plaży. Mike zaprowadził nas do ułożonego z pni kręgu, najwyraźniej nieraz używanego przez grupy takie jak nasza. W jego środku czerniało popiołem miejsce na ognisko. Eric z chłopakiem, który miał chyba na imię Ben, przynieśli spod lasu naręcza opału i wkrótce na zgliszczach poprzedniego stosu zbudowali z gałęzi coś na kształt wigwamu. – Widziałaś kiedyś, jak płonie drewno wyrzucone przez morze – spytał mnie Mikę. Przysiadłam na jednej z prowizorycznych ław. Inne dziewczyny, zbite w grupki po moich bokach, plotkowały zawzięcie. Mike kucnął przy gotowym stosie, przytykając suchy patyk do płomienia zapalniczki.

– Nie – odparłam, przyglądając się, jak ostrożnie umieszcza płonącą gałązkę w wigwamie.

– Spodoba ci się. Zwróć uwagę na kolor. – Zapalił kolejny patyk i dołożył do stosu. Suche drewno zajęło się szybko.