Выбрать главу

W takim otoczeniu było mi jednak łatwiej uwierzyć w internetowe historie, których niedorzeczność mnie rano zażenowała, tu nie zmieniło się od tysięcy lat. Legendy z całego świata wydawały się być bardziej realne w zielonkawym świetle niż w czterech ścianach zwyczajnej sypialni.

Z niechęcią zmusiłam się do skoncentrowania na dwóch ważniejszych zagadnieniach, z którymi powinnam się uporać.

Po pierwsze, musiałam podjąć decyzję, czy to, co Jacob opowiadał o Cullenach, może być prawdą.

Mój umysł nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Rodzina wampirów – to brzmiało tak idiotycznie. Ale jeśli nie to, to co? Nie dało się na przykład wytłumaczyć racjonalnie, w jaki sposób Edward uratował mi życie. A co z nadludzką siłą i urodą, bladą skórą, szybkim przemieszczaniem czy oczami zmieniającym barwę z czarnych na złote i z powrotem? Stopniowo przypomniałam sobie coraz więcej szczegółów: rodzeństwo poruszało się z niebywałym wdziękiem i chyba nigdy nie jadało. A on sam? Czasami mówił z dziwną, jakby przedwojenną intonacją, potrafił też użyć jakiegoś słowa czy zwrotu rodem ze stuletniej powieści, a nie licealnej klasy w dwudziestym pierwszym wieku. Kiedy badaliśmy grupy krwi, poszedł na wagary. Zanim zgodził się pojechać ze mną na wycieczkę nad morze, spytał, dokąd się wybieramy, i dopiero wtedy odmówił. Potrafił czytać innym ludziom w myślach – to znaczy wszystkim oprócz mnie. Twierdził, że jest groźny.

Czyżby Cullenowie naprawdę byli wampirami?

Cóż, czymś z pewnością byli. Ich cechy i zdolności zbytnio odróżniały ich od zwykłych ludzi. Czy wierzyć w indiańskie podania, czy w moje własne teorie wysnute z komiksów, jedno było prawdą – Edward i ja nie należeliśmy do tej samej rasy.

Wersja Jacoba była, zatem prawdopodobna. Prawdopodobna, nic więcej. Na razie musiałam się tym zadowolić.

Pozostawało jeszcze jednak drugie, najważniejsze pytanie – co zrobię, jeśli Edward naprawdę jest wampirem?

Przerażała mnie ta możliwość. Edward wampirem. Co począć? Przede wszystkim wiedziałam, że nie powinnam tego rozgłaszać.

Mnie samej trudno było w to wszystko uwierzyć. Jak nic, ktoś życzliwy wsadziłby mnie do domu wariatów.

Pozostawało, więc wziąć sobie do serca radę Edwarda: pójść po rozum do głowy i zacząć unikać go za wszelką cenę. Zachowywać się odtąd tak, jakby nie istniał. Podczas lekcji biologii udawać, że dzieli nas mur. Odwołać nasz wspólny wyjazd do Seattle. Powiedzieć mu żeby zostawił mnie w spokoju – tym razem jak najbardziej na serio.

Gdy zaczęłam sobie wyobrażać, jak to będzie, żal ścisnął mi serce. Na szczęście, w tym samym momencie, przyszła mi do głowy pewna myśl.

Edward może i był niebezpieczny, ale do tej pory mnie nie skrzywdził. Wręcz przeciwnie – gdyby nie on, auto Tylera zgniotłoby mnie na miazgę. W dodatku zareagował tak błyskawicznie, że mogło to być z jego strony odruchowe. Czy mógł być taki zły, przekonywałam siebie samą, skoro miał odruch ratowania życia? Pytanie to pozostawało na razie bez odpowiedzi.

Poza tym byłam głęboko przekonana – co ostatnimi czasy zdarzało mi się rzadko – że złowrogi Edward z koszmaru nie był prawdziwym Edwardem, a jedynie reakcją na rewelacje Jacoba. Co więcej, gdy ten niby – Edward, a więc ucieleśnienie mojego lęku przed wampirami, został we śnie zaatakowany przez wilka, krzyknęłam: „nie”, bo to o niego się bałam, a nie o zwierzę. Stał tam z obnażonymi, ostrymi zębami, a ja mimo to drżałam o jego życie. Taka była prawda o moich uczuciach. Nie wiedziałam, czy w ogóle mam jakiś wybór. Znałam prawdę – jeśli to rzeczywiście była prawda – ale nic więcej nie mogłam zrobić. Wystarczyło, że pomyślałam o nim: o jego glosie, jego hipnotycznym spojrzeniu, atletycznej sile jego osobowości… Niczego tak bardzo nie chciałam jak tego, by z nim być. Nawet jeśli… Nie, nie chciałam teraz o tym myśleć. Nie tu, w samotności, w środku lasu. Przez deszcz zrobiło się tak ciemno, jakby zapadał już zmierzch. Werbel kropel na ściółce przypominał odgłos ludzkich kroków. Zadrżałam. Zerwałam się z miejsca, przepełniona irracjonalnym lękiem, że deszcz rozmył ścieżkę.

Na szczęście nic jej się nie stało. Nadal była widoczna i wiodła ku wyjściu z ociekającego wilgocią, zielonego labiryntu. Ruszyłam nią pospiesznie, z kapturem naciągniętym na głowę, dopiero ten uświadamiając sobie ze zdziwieniem, jak daleko zawędrowałam. Po pewnym czasie zaczęłam się nawet bać, że idę w złą stronę i coraz głębiej zanurzam się w leśne ostępy, ale zanim zdążyłam poddać się panice, dostrzegłam wśród gałęzi pierwsze skrawki wolnej przestrzeni. Chwilę potem usłyszałam warkot przejeżdżającego samochodu. Nareszcie byłam wolna. Przede mną rozciągał się znajomy trawnik, a dom Charliego kusił wizją ciepłego kominka i pary suchych skarpetek.

Było jeszcze wcześnie, niedawno minęło południe. Poszłam do swojego pokoju, gdzie przebrałam się w dżinsy i podkoszulek – nie zamierzałam już tego dnia nigdzie wychodzić. Gdy zasiadłam do pisania wypracowania o Makbecie, nie miałam żadnych problemów z koncentracją. Nie czułam się tak dobrze od… jeśli mam być szczera, od czwartkowego popołudnia.

Poniekąd mnie to nie zdziwiło, taka byłam od zawsze. Podejmując decyzje, okropnie się męczyłam, ale kiedy zostały podjęte, ogarniał mnie spokój i zaczynałam po prostu działać według planu, szczęśliwa, że najgorsze mam już za sobą. Czasami, rzecz jasna, pozostawało przygnębienie – tak jak wtedy, gdy postanowiłam przyjechać do Forks – ale było to lepsze niż ciągle rozpatrywanie różnych opcji.

Tym razem pogodzenie się z podjętą decyzją poszło łatwo. Niebezpiecznie łatwo.

Dzień minął mi, zatem spokojnie i produktywnie – wypracowanie skończyłam przed ósmą. Charlie wrócił z połowu obładowany, zanotowałam, więc sobie w myślach, żeby kupić książkę z przepisami na przyrządzanie ryb, kiedy będę w Seattle. Na myśl o tej wyprawie nadal przebiegały mnie ciarki, ale zupełnie takie same jak przed rozmową z Jacobem. Wiedziałam, że powinnam być przerażona, ale nic z tego nie wychodziło. Zamiast lękać się o własne życie, potrafiłam, co najwyżej ekscytować się i denerwować tym, jak to będzie. Wymęczona wczorajszymi koszmarami i wczesną pobudką, tej nocy nie miałam żadnych snów, a rano, po raz drugi od przyjazdu do Fors, zostałam obudzona promieniami słońca. Podbiegłam w podskokach do okna, nie mogąc się nadziwić czystości nieba. Nieliczne chmury były ledwie puszystymi barankami, które z pewnością nie niosły w sobie deszczu. Otworzyłam okno o dziwo, tyle lat nie były w użyciu, a zawiasy nawet nie skrzypnęły – i zachłysnęłam się łapczywie niemal suchym powietrzem. Było prawie ciepło i bezwietrznie. Krew zaczęła mi raźniej krążyć w żyłach.

Gdy zeszłam na dół, Charlie kończył śniadanie. Od razu zorientował się, w jakim jestem nastroju.

– Ładna dziś pogoda – stwierdził.

– O tak – potwierdziłam z uśmiechem.

Odwzajemnił go. W kącikach jego piwnych oczu pojawiły się urocze zmarszczki. Co prawda nie ulegał już romantycznym porywom serca, brązowe loki, które po nim odziedziczyłam, zaczęły z wolna ustępować lśniącej połaci czoła, ale kiedy się uśmiechał, łatwiej było mi zrozumieć, dlaczego z matką tak szybko decydowali się na ślub. Umiałam wyobrazić sobie tego wesołego młodego człowieka, który uciekł z nią, gdy była zaledwie dwa lata starsza ode mnie.