Pewnej chwili, gdy resztki słońca skryły się za chmurami i odwróciłam głowę, żeby rzucić im karcące spojrzenie, zauważyłam z przerażeniem, że kilka metrów za mną idzie dwóch młodych mężczyzn.
Obaj należeli do mijanej przeze mnie niedawno czwórki, choć żaden nie był owym brunetem w sandałach. Wyprostowałam się i przyspieszyłam kroku. Znów zadrżałam, lecz tym razem nie z zimna. Torebkę miałam przewieszoną przez ramię, tak żeby trudni było mi ją wyrwać. Przypomniałam sobie, że mój spray pieprzowy leży nie rozpakowany w torbie turystycznej pod łóżkiem. Nie miałam, przy sobie zbyt wiele pieniędzy, ledwie dwadzieścia parę dolarów pomyślałam, więc, że mogłabym „przypadkowo” upuścić torebkę i odejść. Wystraszony głosik w mojej głowie podpowiadał mi jednak, że może nie chodzić im o coś lak błahego jak kradzież.
Wsłuchiwałam się z napięciem w odgłos kroków nieznajomych. Stąpali cicho, co kłóciło się z ich wcześniejszym luzackim zachowaniem. Najwyraźniej nie mieli też na razie zamiaru mnie doganiać. Oddychaj spokojnie, powiedziałam sobie. Nie wiesz, że cię śledzą. Szlam tak szybko jak tylko mogłam bez rzucania się do ucieczki, skupiona na najbliższym zakręcie, od którego dzieliło mnie jeszcze parę metrów. Mężczyźni wciąż się nic przybliżali. Z południa nadjechał niebieski samochód i zastanawiałam się czy nie wyskoczyć przed niego na jezdnię, ale zawahałam się, czy mam powód, i przegapiłam okazję.
Niestety najbliższa przecznica była tylko drogą dojazdową. kończącą się ślepo na tyłach kolejnego smutnego budynku. Zaczęłam już skręcać, musiałam, więc niezdarnie skorygować kurs. Moja wiodąca na wschód ulica kończyła się znakiem stopu na następnym skrzyżowaniu. Miałam ochotę puścić się biegiem. Wiedziałam, że nie miałoby to sensu – nawet gdyby udało mi się nie potknąć, jak nic by mnie dogonili. Cały czas nasłuchiwałam uważnie i odniosłam wrażenie, że odległość między nami się zwiększyła. Odważyłam się zerknąć przez ramię. Rzeczywiście zwiększyła się, i to dwukrotnie, ale obaj mężczyźni nic odrywali ode mnie wzroku.
Wydawało mi się, że nigdy nie dotrę do skrzyżowania. Trzymałam równe tempo, a moi domniemani prześladowcy szli coraz wolniej. Pomyślałam, że może zorientowali się, że mnie niechcący nastraszyli.
Przecznicą, do której było mi tak spieszno, przejechały samochody, co mogło świadczyć o tym, że za rogiem będzie ruch, także pieszy. Chciałam wreszcie zostawić za sobą tę bezludną okolicę. Skręciłam, wydając westchnienie ulgi. I stanęłam jak wryta. Po obu stronach ulicy ciągnęły się pozbawione okien czy drzwi ściany. W oddali, dwa skrzyżowania dalej, widać było latarnie uliczne, auta i przechodniów, ale nie miało to już znaczenia. Nie miało, ponieważ w połowie drogi, oparci o mur, czekali na mnie dwaj pozostali mężczyźni. Moją reakcję przyjęli z uśmiechem. Uświadomiłam sobie, że nic byłam śledzona, tylko osaczana. Zatrzymałam się tylko na sekundę, która wydawała się wiecznością, a potem przeszłam szybko na drugą stronę ulicy, choć, coraz bardziej zrozpaczona, zdawałam sobie sprawę, że ten manewr na wiele się nie zda.
Kroki za moimi plecami były coraz głośniejsze.
– Kogo my tu mamy! – Aż podskoczyłam, gdy głos krępego bruneta przerwał raptownie ciszę. W gęstniejących ciemnościach zdawało się, że dwudziestolatek patrzy gdzieś za mnie. Nie przerywałam marszu.
– Spoko – zawołał ktoś głośno za mną. Znów drgnęłam. – Poszliśmy se tylko okrężną drogą.
Zwolniłam, nie chcąc zbliżyć się do tych z przodu zbyt szybko. Miałam nadzieję, że jeszcze coś wymyślę. Potrafiłam nieźle krzyczeć, nabrałam więc w płuca powietrza, aby móc lada moment skorzystać z tej możliwości. Nie byłam jednak pewna, na co będzie mnie stać, bo gardło miałam bardzo wysuszone. Przeciągnęłam pasek torebki ponad głową i schwyciłam w prawą dłoń. Mogłam ją teraz oddać bez szarpaniny lub w razie potrzeby użyć jako broni. W tym samym momencie brunet oderwał się od ściany i zaczął przechodzić przez jezdnię. Trzymaj się ode mnie z daleka – warknęłam, starając się zabrzmieć groźnie. Wyszło cicho, bo gardło rzeczywiście było zbyt duszone.
– Nie bądź taka ostra, maleńka. – Prześladowcy parsknęli śmiechem.
Stanęłam w lekkim rozkroku. Starałam się skupić i przypomnieć podstawy samoobrony. Kantem dłoni wyrzuconym gwałtownie w górę mogłam rozbić któremuś nos, a nawet wgnieść go w mózg. – Palec wbić w oczodół i wydłubać oko. Miałam też do wyboru standardowy kop kolanem w krocze. Strachliwy głosik w mojej głowie mówił mi, że nie miałabym szans z jednym, a co dopiero z czterema, ale kazałam się mu zamknąć, zanim zupełnie sparaliżował mną strach. Nie zamierzałam poddać się bez walki. Zaczęłam przełykać ślinę, żeby móc wrzasnąć jak należy.
Nagle zza rogu wyskoczył samochód. Brunet musiał odskoczyć na chodnik, żeby nie wpaść pod koła. W desperacji rzuciłam się na jezdnię. Trudno, pomyślałam, albo się zatrzyma, albo mnie przejedzie. Auto wyminęło mnie w ostatniej chwili i zatrzymało się bokiem w poślizgu. Ktoś uchylił drzwi od strony pasażera.
– Wsiadaj! – usłyszałam gniewny rozkaz.
Obezwładniający lęk znikł w okamgnieniu. Jeszcze stojąc na ulicy, poczułam się bezpieczna. A wszystko to przez ten boski głos. Wskoczyłam do środka, zatrzaskując za sobą drzwiczki.
Wewnątrz panowała ciemność. Nawet, gdy drzwiczki były otwarte, nie paliła się żadna lampka. W bijącej od deski rozdzielczej poświacie było widać tylko zarys twarzy kierowcy. Wcisnął gaz do dechy, aż wozem zarzuciło w stronę oszołomionych napastników. Kątem oka dostrzegłam, jak uskakują. Z piskiem opon ruszyliśmy na północ, ku zatoce.
– Zapnij pasy – zakomenderował mój wybawca. Zdałam sobie sprawę, że dłonie mam kurczowo zaciśnięte na brzegach fotela. Posłuchałam i sięgnęłam po sprzączkę, która zanurzyła się blokadzie z głośnym kliknięciem. Skręciwszy ostro w lewo, pędziliśmy przed siebie, mijając bez zatrzymywania kolejne znaki stop.
Mimo to czułam się stuprocentowo bezpieczna i nie zaprzątałam sobie nawet głowy tym, dokąd jedziemy.
Spojrzałam na mojego towarzysza uszczęśliwiona, i to nie tylko, dlatego, że tak niespodziewanie wybawił mnie z opresji. Czekając, aż unormuje mi się oddech, zaczęłam studiować wyłaniające się z mroku nieskazitelne rysy chłopaka. Wtem dotarło do mnie, że najwyraźniej jest wściekły.
– Wszystko w porządku? – zapytałam. Zaskoczyło mnie to, jak bardzo jestem zachrypnięta. – Nie – burknął agresywnie, cały czas skupiony na jeździe. Nie wypytując o nic więcej, wpatrywałam się w jego ściągniętą gniewem twarz. Nagle samochód się zatrzymał. Rozejrzałam się, dokoła, ale nie zauważyłam nic prócz ciemnych sylwetek drzew majaczących wzdłuż pobocza. Wyjechaliśmy poza granice miasta.
– Bello? – Tym razem postarał się opanować emocje.
– Tak? – Wciąż byłam zachrypnięta. Spróbowałam dyskretnie odchrząknąć.
– Nic ci nie jest? – Nadal wbijał wzrok w jezdnię, a na jego twarzy malowała się furia.
– Nie – zagruchałam.
– Bądź tak dobra i opowiedz mi coś – poprosił.
– Opowiedz?
Westchnął krótko.
– Ach, pleć po prostu o jakichś błahostkach, dopóki się nie uspokoję – wyjaśnił, zamykając oczy, po czym ścisnął sobie kość nosową dwoma palcami.
– Ehm… – Szukałam w głowie odpowiedniego tematu. – Na przykład… jutro po szkole zamierzam przejechać Tylera Crowleya furgonetką. – Otworzył oczu, ale kąciki jego ust zadrżały.