– Wiedzą o wszystkim. – Uśmiechał się, ale w jego glosie słychać było niechęć. – Wczoraj nawet zakładali się o to, czy mi się uda. Nie wiedzieć, czemu, żadne, oprócz Alice, nie dawało mi szans. Ha! Tak czy siak, w rodzinie nie mamy przed sobą tajemnic. Trudno by było inaczej, skoro ja czytam w myślach, a Alice przewiduje przyszłość.
– Tak, a Jasper owija cię sobie wokół palca tak, że nawet nie wiesz, kiedy zacząłeś się zwierzać.
– Pamiętasz – pochwalił.
– Od czasu do czasu coś mi zostaje w głowie – stwierdziłam z lekkim sarkazmem. – To Alice miała wizję, z której wynikało, że jednak złożę wam nazajutrz wizytę?
Edward zareagował dziwnie.
– Coś w tym rodzaju – bąknął, odwracając twarz. Przyglądałam mu się zaciekawiona.
– Dobre to chociaż? – spytał po chwili, zerkając na moje śniadanie. – Nie wygląda zachęcająco.
– Cóż, nie jest to rozdrażniony grizzly… – Spojrzał na mnie spode łba, ale go zignorowałam. Przez resztę posiłku zachodziłam w głowę, czemu tak dziwnie się zachował. Tymczasem Edward stał na środku kuchni, wyglądając bez specjalnego zainteresowania przez okna. Znów przypominał posąg Adonisa.
Nagle przeniósł wzrok na mnie i uśmiechnął się tak, jak lubiłam najbardziej.
– Sądzę, że ty też powinnaś przedstawić mnie swojemu ojcu.
– Już cię zna.
– Chodzi mi o to, że powinnaś uświadomić go, że jestem twoim chłopakiem.
– Dlaczego? – Zrobiłam się podejrzliwa.
– Tak się chyba robi, nieprawdaż? – spytał niewinnie.
– Nie mam pojęcia – przyznałam szczerze. Zupełnie nie miałam doświadczenia w tych sprawach. Poza tym trudno było nas nazwać przeciętną parą, którą obowiązują te same zasady, co wszystkich. – Można by się bez tego obejść. Nie oczekuję… To znaczy, nie musisz dla mnie udawać.
– Niczego nie udaję – odpowiedział spokojnie.
Zaczęłam gmerać nerwowo w misce.
– Zamierzasz powiedzieć Charliemu, że jestem twoim chłopakiem, czy nie?
– A jesteś? – Wzdrygałam się na samą myśl o tym, że Charlie i Edward mogliby znaleźć się w tym samym pokoju i miałoby jednocześnie paść słowo „chłopak”.
– Cóż, przyznaję, w moim przypadku to określenie jest nieco naciągane.
– Odniosłam wrażenie, że jesteś kimś więcej – zwierzyłam się, wpatrując w blat.
– Ale zgodzisz się chyba, że możemy zataić przed Charliem tę radosną nowinę. – Pochylił się nad stołem i wziął mnie pod brodę. – Niemniej twój ojciec będzie musiał się dowiedzieć, dlaczego ciągłe kręcę się wokół jego córki. Nie chcę, żeby komendant Swan nałożył na mnie zakaz zbliżania się do ciebie.
– Naprawdę będziesz się przy mnie kręcił? – spytałam, bo nagle zrobiłam się niespokojna. – Będziesz przy mnie?
– Jak długo zechcesz – zapewnił mnie Edward.
– Jak najdłużej. Już zawsze.
Podszedł do mnie powoli z nieodgadnionym wyrazem twarzy i przyłożył opuszki palców do mojego policzka.
– Zasmuciłam cię?
Nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę zaglądał mi tylko głęboko w oczy.
– Skończyłaś już? – spytał znienacka.
– Tak. – Zerwałam się.
No to biegnij się ubrać. Poczekam tu na ciebie.
Z powrotem w sypialni wpatrywałam się długo w garderobę, nie wiedząc, na co się zdecydować. Wątpiłam w istnienie jakichkolwiek poradników dotyczących etykiety, w których tłumaczono by, jaki strój jest odpowiedni na pierwszą wizytę w rodzinnym domu ukochanego, jeśli takowy jest akurat wampirem. Ucieszyłam się, że choć w myślach odważyłam się wreszcie użyć tego słowa. Zdawałam sobie sprawę z tego, że świadomie go unikam.
W końcu wybór padł na moją jedyną spódnicę – długą, w kolorze khaki, o sportowym kroju. Założyłam też ciemnoniebieską bluzkę z dekoltem, w której, jak stwierdził Edward we wtorek, ślicznie wyglądam. Zerknąwszy w lustro, upewniłam się, że moja fryzura pozostawia wiele do życzenia, więc związałam włosy w koński ogon.
– Jest dobrze – mruknęłam do siebie, zbiegając po schodach. – Nic zbytnio uwodzicielskiego.
Nie spodziewałam się, że Edward czeka w przedsionku, i wpadłam na niego z impetem. Pomógł mi złapać równowagę, przytrzymał chwilę na wyciągnięcie ręki, a potem przyciągnął do siebie.
– Mylisz się – zamruczał mi do ucha. – Wyglądasz bardzo uwodzicielsko. Tak kusząco… Nie, to nie fair.
– Jak bardzo kusząco? – spytałam. – Mogę się przebrać. Westchnął i pokręcił głową.
– Nie bądź niemądra.
Pocałował mnie delikatnie w czoło. Woń jego oddechu nie powalała mi się skupić, ściany pomieszczenia zaczęły wirować.
– Czy mam wyjaśnić, jak bardzo jesteś kusząca? – Było to najwyraźniej pytanie czysto retoryczne. Z dłońmi przyciśniętymi do jego torsu czekałam, co będzie dalej. Palce Edwarda sunęły w dół po moich plecach, a oddech przyspieszył. Znów zaczęło kręcić mi się w głowie. On tymczasem pochylił się i wolno, ostrożnie, po raz drugi złożył na mych ustach pocałunek. Moje wargi rozwarły się odrobinę… A potem była już tylko ciemność.
– Bello? – Edward tulił mnie mocno do siebie, żebym upadła. Słychać było, że się o mnie boi.
– Zemdlałam… Przez ciebie – oskarżyłam go słabym głosem.
– I co ja mam z tobą począć, dziewczyno? – jęknął. – Kiedy pocałowałem cię wczoraj, rzuciłaś się na mnie, a dziś straciłaś przytomność!
Zaśmiałam się cicho. Nie doszłam jeszcze zupełnie do siebie.
– A niby jestem we wszystkim dobry – westchnął.
– W tym cały problem. Jesteś za dobry. O wiele za dobry.
– Mdli cię? – spytał. Widywał już mnie w tym stanie.
– Nie, to było coś zupełnie innego. Nie wiem, co się stało. Wydaje mi się, że zapomniałam o oddychaniu.
– Lepiej będzie, jeśli zostaniesz jednak w domu.
– Nic mi nie jest. Zresztą, co za różnica. Twoja rodzina i tak pomyśli, że jestem stuknięta.
Przyglądał się mi przez chwilę.
– Lubię, gdy jesteś taka blada – oświadczył ni stąd, ni zowąd. Zarumieniłam się i odwróciłam wzrok, ale było mi milo.
– Słuchaj, czy nie moglibyśmy już jechać? Mam dosyć zamartwiania się, jak to będzie.
– Chcę mieć jasność. Zamartwiasz się nie, dlatego, że jedziemy do domu pełnego wampirów, tylko dlatego, że mogą cię nie zaakceptować, tak?
– Zgadza się. – Nie dałam po sobie poznać, jak bardzo mnie zaskoczył, używając z taką swobodą unikanego do tej pory słowa.
Pokręcił głową.
– Jesteś niesamowita.
Edward prowadził. Dopiero, gdy minęliśmy centrum miasteczka, zorientowałam się, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie znajduje się dom Cullenów. Przejechaliśmy nad rzeką Calawah, a potem skierowaliśmy się na północ. Domy stały tu coraz rzadziej i były coraz bardziej okazałe. Po pewnym czasie siedziby ludzkie zupełnie znikły nam z oczu. Jechaliśmy przez zasnuty mgłą las. Zastanawiałam się właśnie, czy nie spytać, ile jeszcze, gdy skręciliśmy raptownie w jakąś nieutwardzoną drogę. Była nieoznaczona, ledwie widoczna wśród kęp paproci i to tylko na kilka metrów, bo wiła się bardzo i znikała co chwila za pniem kolejnego olbrzymiego drzewa.
Po paru milach las zaczął rzednąć i nagle znaleźliśmy się na wielkiej polanie, która być możne pełniła również funkcję trawnika.
Nie było tu jednak jaśniej, ponieważ cały teren ocieniały skutecznie gęste gałęzie sześciu sędziwych cedrów. Otaczały one centralnie położone domostwo, które okalała również pogrążona w mroku weranda.
Nie wiem, czego się właściwie spodziewałam, ale z pewnością nie tego. Zgrabny, foremny budynek liczył sobie jakieś sto lat, a próbę czasu przeszedł z pewnością zwycięsko. Zbudowany na planie prostokąta, miał dwa piętra i ściany w kolorze złamanej bieli. Okna i drzwi były albo oryginalne, albo świetnie zrekonstruowane. Przed domem nie stał żaden samochód. Słychać było szum pobliskiej rzeki, ale kryła się widocznie gdzieś za ciemną ścianą lasu.